Mój Przyjaciel, żeglarz, artysta malarz, rzeźbiarz, fotograf i poeta zapragnął laurów w prozie i wsiadł jak widać na Pegaza.
Jest o Nim informacja na tej stronie, a teraz zamieszczam za zgodą Mistrza jedno z Jego opowiadań. Przeczytałem wszystkie i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Mistrz ma kiepskie doświadczenia z żeglarzami ze Śląska. Ja jestem urodzony we Lwowie, ale po 64 latach spędzonych na Śląsku, raczej z nim się identyfikuję. Aby zatrzeć wrażenie stwierdzam, że żeglarze i żeglarki ze Śląska są OK, bardzo OK.
Ktoś kiedyś napisał, że im dalej od morza, tym lepsi żeglarze. Ale Ci z Pomorza są też OK, a Józek z nich najlepszy, biorąc pod uwagę sumę dorobku. Poczytajcie, bo sezon wnet i warto sobie narobić smaku.
Zbyszek Klimczak - luty 2014
Sztorm, koło dziesięciu, zatrzymał nas przy kei. Wychodzenie w morze jachtem trzynastometrowym i trochę w takiej pogodzie to prawie samobójstwo. Przeczekaliśmy pół dzionka i noc w Wisłoujściu. Następnego dnia rano jeszcze lekki rozkołys, ale po wyjściu za główki gdańskiego portu w godzinkę było po wszystkim. „Po wszystkim” do tego stopnia, że na Hel po prowiant płynęliśmy na silniku. Rejs po zatoce we wrześniowym słoneczku przy doskonałej widoczności był prawdziwym balsamem dla wytęsknionych morza ludzi z południa. Taka pogoda dawała nadzieję na udany rejs. Kurs na Bornholm, Czterech Ślązaków, jeden Góral z Żywca i ja, Kaszub z Wdzydz. Ale po kolei. Koło południa dobiliśmy do kei na Helu. Sporo jachtów, wśród nich mój kolega z Wdzydz na swojej „Szprocie V”, Irek. Ja zostałem na jachcie pilnować jednostki. Piękny stary „Opal” miał dobrze ponad czterdzieści lat i zwał się „Gwarek”, cały z mahoniu, dwumasztowy „JOL”. Cudo, przynajmniej dla mnie.
Chłopaki poradzili sobie z zakupami w trzy godziny. Przyjechali ze sklepu wózkami, ponad dwa kilometry w jedną stronę! Dwójka odwiozła wózki do sklepu, a reszta zajęła się pakowaniem prowiantu. Zanim wrócili było po wszystkim. Kolega, który nie znał się na żeglarstwie, a za to sporo wiedział o kuchni, jednogłośnie, oczywiście za jego aprobatą, bo nie musiał wstawać na wachty, został wybrany kukiem. Tego samego wieczora dał pokaz swoich możliwości. Kolacja była niezwykła. Świetne spaghetti bolognese załoga popija czerwonym winem, ja zaś, abstynent, raczyłem się kwasem chlebowym.
Cierpień kuka związanych z kołysaniem nie będę opisywał, w każdym razie trwały do samego końca rejsu. Z Helu wychodziliśmy przed wieczorem. Słaba dwójeczka ze wschodu pomagała świetnie. Wszystkie szmatki na masztach i „Gwaruś” sunął w niezbyt oszałamiającym tempie w stronę zachodu.
Powoli zapadał zmierzch. Na zachodnim niebie odbywał się pokaz niezwykłych barw i kształtów. Z racji mojej artystycznej duszy - jestem artystą plastykiem - widoki robiły na mnie ogromne wrażenie. Fotografowałem co tylko się dało. Później, po powrocie te fotki pomogły w stworzeniu wystawy „Woda darem życia,” w realizacji której pomógł mi przyjaciel, fotograf i doskonały żeglarz, Bartłomiej B., uczestnik tego rejsu. Wszystkie wachty odbyliśmy wspólnie zachwycając się tym, czego inni nie widzieli albo widzieć nie chcieli.
Zmierzch powolutku zacierał ostrość widzenia tego, co na brzegu. Za to wszystko, co się świeciło, w tym oczywiście latarnie morskie na Helu, Jastarni, Kuźnicy czy Rozewiu słały ciepłe przyjacielskie światło w naszą stronę. Pierwszy raz płynąłem na zachód i widok z morza na polskie wybrzeże robił na mnie duże wrażenie. Świecące różem i czerwienią ogromne fermy wiatrowe, małe porty czy wieża telewizyjna w Chwaszczynie, zdawały się być w bezpośredniej bliskości. Cała załoga oglądała to wspaniałe widowisko do późnych godzin nocnych.
Zbierałem się powoli do koi, niebawem wachta, a wtedy lepiej być wyspanym. Poszedłem spać.
Samo wejście do dziobowej koi wymagało akrobatycznych umiejętności, a spało tam nas dwóch, ja i nasz kuk. Makabra, tłok gigant biorąc pod uwagę nasze bagaże, ciągłe walenie głową o spodnią część pokładu i wręgi. Po powrocie miałem „porysowaną” całą czaszkę, ale nie ma nic za darmo, wytłumaczyłem sobie. Sen, zdawało mi się, trwał wyjątkowo krótko. Tuż po zaśnięciu, jak mi się zdawało, poczułem szarpanie i głos budzący z dziwnym zgrzytem. A, to kapitan...
Kapitanem był fajny kolega i doskonały żeglarz Artur P.
Ślązak, naukowiec i wspaniały facet, widzący świat w podobny sposób jak ja czy Bartek. Nić porozumienia zadzierzgnęła się między nami na poprzednim rejsie „Zawiszą”. Jednym słowem odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Po chwili stałem już za kołem sterowym. Bartuś przygotowywał aparat. Wiało coraz mocniej, piątka do szóstki. Kiwało coraz mocniej, co można było zauważyć po zachowaniu naszego kuka. Gdzieś na wysokości Kołobrzegu, slalomując pomiędzy rybackimi bojkami od sieci, udało nam się, czyli Bartkowi i mnie, ustalić największą prędkość z jaką pływał w naszym rejsie „Gwarek”, a mianowicie siedem i pół węzła. Do końca rejsu niepobity.
Jak na starą styraną łajbę i żagle pamiętające Leonida Teligę to naprawdę dobry wynik. Kuk tradycyjnie wisiał na relingu jak stary ręcznik. Męczyło biedaka okropnie, czasami towarzyszył mu Młody, jak nazywaliśmy kolejnego załoganta ze Śląska. Też karmił dorsze, ale ćwiczył takie uniki, że trudno go było na owej czynności „nakryć”. Pytam kiedyś kapitana „Zawiszy Czarnego”:
– Waldek, rzygałeś? – A wiała prawie ósemka.
– Posłuchaj – mówi – Kapitan nie rzyga, kapitan wymiotuje – odrzekł.
Całe szczęście, że z byle powodu mnie to nie łapie. Wiatr się wzmagał. Arturo wydał polecenie zdjęcia grota i bezana. Płynęliśmy na samej geni, a łajbą i tak miotało solidnie. W oddali zobaczyliśmy dwa mocno kołyszące się na fali kutry. To pewnie właściciele sieci, które tak dały nam się we znaki. Pogoda nadal dopisywała. Słońce nas rozpieszczało, wiatr dopisywał. No i nie może nigdy być za dobrze. Zaczęły się problemy z prądem. Trzeba było pompować wodę zęzową, bo akumulatory właśnie w niej się topiły. Siadało wtedy oświetlenie. Nie działał GPS ani oświetlenie zewnętrzne, a to mogło być niebezpieczne, szczególnie nocą na ruchliwych wodach. Pompowaliśmy więc zapamiętale. Pompa „moja twoja”, ściśle mówiąc wajcha od pompy, znajdowała się pod siedzeniem sternika. W związku z tym podczas codziennych akcji, sternicy stali kiwając się rytmicznie. Fajny widok, jakby nieco historyczny.
Z prawej burty przeszedł duży kontenerowiec i za chwilę zginął za naszą rufą. Pewnie popłynął do Gdańska albo do Gdyni. Pogoda była jak na wrzesień niezwykła. Piękne słońce, ciepło jak w domu a do tego solidny wiatr, typowe żeglarskie marzenie.
Do połowy rejsu chyba już blisko. Nie mogłem się doczekać widoku Bornholmu. Po godzince okazało się to faktem. W oddali ujrzeliśmy wyspę. Wyglądała jak mglisto siny paseczek na tle błękitnego nieba i kotłującej się wody.
Odległość, jaka nas dzieliła, to jakieś piętnaście mil. Mogło się zdawać, że skoro już ją widzimy, to za chwilę będziemy w porcie. Nic bardziej mylącego. Było grubo po szesnastej, a odległość jakby nie malała, a raczej zmniejszała się, to oczywiste, tylko nie w takim stopniu jak wszyscy chcieli. Byliśmy blisko. Zdjęliśmy żagle i rozpoczęło się podejście do portu Svaneke. Porty na Bornholmie były tak budowane, że podejście sprawia sporo kłopotów. Jak mi powiedzieli miejscowi, takie obronne falochrony kamienne w formie zawijasów budowano przeciw ciągłym napadom Szwedów. Bez większych problemów dobiliśmy jednak do kei. Miłe, uśmiechnięte twarze Duńczyków. Napisy po polsku, honorowane polskie karty kredytowe, inny świat. Żadnego pośpiechu, wszystko w swoim czasie. Nasz kapitan przy cumowaniu wykazał spore zdenerwowanie, które udzieliło się załodze. Zupełnie bez potrzeby - wiem co mówię, mamy identyczne wykształcenie żeglarskie. Zapewne powodem była spora liczba kibiców na obcych jachtach, których kilka stało na cumach. Po chwili wszystko wróciło do normy. Wieczorny spokój, prysznic, kolacja, trochę trunków.
Rozmowy na brzegu pod parasolami do późnej nocy. Bosko! Około północy zobaczyłem coś dziwnego. W odległości pół mili od falochronu płynął ogromny żaglowiec w pełnej gali świetlnej. Krótko mówiąc świecił się calutki. Arturo chwycił za radio i dowiedzieliśmy się że to rosyjski „MIR” w całej krasie. Płynął od portu do portu, po drodze włączając i na zmianę wyłączając oświetlenie. Wspaniały niesamowity pokaz, szczególnie na tle czarnego nieba i morza. Bartłomiej zrobił kilka fotek, ale nie za bardzo się udały.
Poranek następnego dnia wstał optymistycznie słoneczny i cieplutki. Ruszyliśmy parami, jeżeli można tak powiedzieć, na zwiedzanie, a raczej spacer, który miał rozruszać nasze mięśnie i kości. Miasteczko okazało się wyjątkowo malutkie i chyba po godzince było po wszystkim. To co piszę w niczym nie umniejsza niebywałego uroku, jaki roztaczała mieścina.
Postanowiliśmy, że zapakujemy się na powrót na „Gwarka” i popłyniemy do nieco większego i leżącego bardziej na północy Allinge. Czyli mieliśmy przepłynąć wzdłuż całego wschodniego wybrzeża wyspy. Wspaniale!
Bornholm jest pięknie zielony, rosną tu także, dziwna sprawa, figi. A to przecież ta sama wysokość co Trójmiasto? Chyba skalista podwalina wyspy umożliwia kumulację dużych ilości ciepła, które jest cały czas oddawane florze. Ale dość tego wymądrzania się na tematy bardzo słabo znane albo wcale. W każdym razie, w odległości pięciu mil od brzegu można już odczuć ciepło wyspy na twarzy, oczywiście przy sprzyjającym wietrze.
Pod wieczór wchodziliśmy w równie skomplikowany co poprzednio sposób do portu w Allinge. Prysznic na brzegu, kolacja i... poszedłem spać. Z resztą załogi było, mówiąc oględnie, różnie.
Znowu piękny poranek. Słoneczko, lekko falujące morze, a na brzegu wielkie poruszenie. Jarmark. W oddaleniu grupa miejscowych artystów - rzemieślników sprzedaje swoje regionalne wyroby. Bardzo ciekawa skandynawska odrębność. Kawiarenki na samym nabrzeżu pełne ludzi najczęściej w zaawansowanym wieku, jedzących lody. Cały czas prześladowała mnie refleksja, że poruszamy się po wielkim żywym skansenie.
Ja poszedłem z Bartkiem obejrzeć maleńką hutę szkła artystycznego. Bardzo ładnie wykonane ręcznie kielichy, szklanki, filiżanki i cała gama gastronomiczno – domowych wyrobów.
Sporo pamiątek za niezłą kasę.
Wszystko tu jest bardzo drogie, mówię o Bornholmie. Ale chyba tak powinno być. Potem poszliśmy do galerii. Szumna nazwa. Ładne wyroby z miejscowych kamieni, srebro... i tu utknąłem. Moja Basia bardzo ceni sobie wyroby ze srebra. Kupiłem bransoletę ze srebrnego widelca. Bardzo gustowna. Jak potem się zorientowałem po rozmowie z kolegami, ów duński galernik nabył ten widelec w Gdańsku podczas Jarmarku Dominikańskiego. Ale to mało istotne, kupiona została na wyspie i to jest ważne.
Wróciliśmy na pokład Gwarka. Największym zaskoczeniem dla mnie był stosunek miejscowych do nas, Polaków. Ciepły, miły, odnosiło się wrażenie, że znają nas od dawna.
Aż dziw! Przecież gdzie pokażą się „nasi”, coś musi zginąć, coś musi być zepsute lub nadwyrężone, a tu jakby nic się nie wydarzyło. Może brać żeglarska jest inna – pomyślałem? To że była inna jak robiłem pierwszy patent, a było to ponad czterdzieści lat temu, to pewne, mogę zaświadczyć, ale że jest teraz? Mam nieco odmienne wrażenie. Jedynym dysonansem w tej miodem wysmarowanej opowieści o rodakach był fakt zobaczenia przez załogę puszki po piwie na dnie czystej jak kryształ zatoki. Nadmieniam, że gdyby nie sól wodę w porcie można by normalnie spożywać.
Owa puszka była po piwie Tyskim i pochodziła na pewno z polskiego jachtu. Duńczycy mając bez liku doskonałych piw, na pewno nie importują Tyskiego. Więc na pewno Polska! Może się czepiam? Ale chcę zwrócić uwagę na szczegóły. Tak nas piszą, jak nas widzą - jak mówi stare mądre przysłowie. Na pewno jeszcze tysiące Polaków tu przypłynie i przyjedzie, więc lepiej dbać o opinię, czyli dmuchać na zimne. To chwilowo na tyle.
Ostatnia wysoce uroczysta kolacja, jutro opuszczamy Bornholm. Miłe wspomnienia pozostaną na długo, a ja obiecałem sobie, że będę wracał, kiedy tylko będę mógł.
Cdn.