Z pamiętnika Ducha Morza: Bornholm - Brama Skandynawii

czwartek, 6 marca 2014
Przemysław Jasiecki | artykuł sponsorowany
Piękny, czerwcowy poranek. Siedzę z kubkiem pachnącej kawy na pokładzie jachtu i czekam na kolejną grupę siedmiu uśmiechniętych ludzi, którzy przez kilka kolejnych dni poznawać będą piękno żeglarstwa morskiego.



Jestem kapitanem jachtu "Duch Morza". Jak sięgam pamięcią, zawsze pływałem pod żaglami. Żeglarstwo nierozerwalnie związane jest z moim życiem. I mimo pozostawienia za sobą tysięcy mil morskich, to każde kolejne wyjście z portu jest dla mnie czymś magicznym. Zalążkiem nowej przygody. Czymś, dla czego warto żyć.

Nadchodzą… W różnym wieku, rozbawieni, pełni nadziei na wielką przygodę. Witamy się, przechodzimy tradycyjnie na "ty". Szybko nawiązujemy więzi, które będą bardzo ważne podczas przebywania na morzu - w nowej sytuacji, w nowym środowisku, w chwilach wysiłku i radości oraz pokonywania własnych słabości. Dla mnie każdy rejs to kolejne wyzwanie. Możliwość poznawania nowych ludzi i uczynienia wszystkiego, by nasi goście, bez względu na różnicę wieku, wykonywany zawód czy wcześniejsze wyobrażenie o żeglarstwie, przeżyli coś pięknego, co zostanie na długo w pamięci.

Po rozlokowaniu się załogantów w kabinach, zasiadamy w mesie do wspólnego posiłku. Poznajemy się. Wypytuję o doświadczenia żeglarskie. Teraz wiem, że jedna osoba żeglowała wcześniej po morzu, dwie kolejne tylko po wodach śródlądowych, a dla czterech to będzie pierwsze doświadczenie pod żaglami. Wyznaczam oficerów, dzielę załogę na trzy wachty. Jeszcze tylko szkolenie z obsługi jachtu i zasad bezpieczeństwa, posługiwania się sprzętem ratunkowym, odbiór najświeższej prognozy pogody i wychodzimy w morze.



Tuż po wyjściu z portu stawiamy żagle, które szybko napełniają się ciepłym, wieczornym wiatrem. Rozmowy milkną. Wszyscy napawają się pięknem zachodu słońca. Wydaje się, że można usłyszeć odległe syczenie, kiedy olbrzymia czerwona kula topi się w morzu za horyzontem. Jednak to tylko magia chwili. Oprócz lekkiego łopotu żagli i plusku wody przecinanej dziobem jachtu nic nie mąci ciszy niezwykłego wieczoru na Bałtyku. Wolni od wachty nawigacyjnej pomału szykują się do snu. Kolejne wachty będą się zmieniać, co cztery godziny. Ja będę czuwał cały czas. Korzystając z bliskości toru wodnego robię jeszcze praktyczne szkolenie ze świateł pozycyjnych statków.

Budzi mnie gwizdek czajnika. Jeden z rejsantów wpadł na wspaniały pomysł, by, jeszcze przed śniadaniem, uczcić kubkiem gorącej herbaty wschód słońca u wybrzeży Bornholmu. Wszyscy na jachcie powracają do życia. Następuje pierwsza wymiana spostrzeżeń na temat doli i niedoli początkujących żeglarzy. Zawsze z ciekawością słucham tych rozmów, dumny, że mogę wprowadzać podopiecznych w nowy, nieznany świat. Wkrótce dobijamy do pierwszego na naszej trasie portu – Svaneke. Witają nas charakterystyczne czerwone dachy kolorowych domów.

Legenda głosi, że gdy Bóg zakończył stwarzanie Skandynawii, zostało mu po trochu ze wszystkich pięknych rzeczy Północy. Wrzucił je do Bałtyku i w tym miejscu powstał Bornholm. Wyspa jest nazywana Bramą Skandynawii, bo od niej właśnie większość turystów zaczyna podróż po krainie Wikingów. Ma wymiary 38 na 28 km, linię brzegową długości 140 km i zamieszkuje ją 43 tysiące Duńczyków. Na południu płaska, z piaszczystymi plażami, na północy pagórkowata z urwiskami i klifami. Nie ma wysokich szczytów, najwyższe wzniesienie ma zaledwie 160 m nad poziomem morza.
 


Svaneke zostało przez wielu okrzyknięte jednym z najpiękniejszych miasteczek Bornholmu. Kameralny, jachtowo – rybacki port, otoczony leciwymi domostwami nadaje się znakomicie na pierwszy etap zwiedzania wyspy. Załoga wyraźnie ożywia się. Trwa dyskusja, co począć z tak mile rozpoczętym dniem. Padają pomysły: spacer, rowery, autobus, a nawet gra w golfa. Rzeczywiście, Bornholm to miejsce, które szczególnie za pierwszym razem chce się chłonąć łapczywie. Cisza, spokój, nadbałtycka przyroda z lasami iglastymi, skandynawska architektura z dużą ilością domostw z XVIII i XIX wieku, wszechobecna czystość i sympatyczni, przyjaźni ludzie. Przede wszystkim jednak małomiasteczkowy luz, nigdzie niespieszących się rybaków, rzemieślników i rolników. Wybrano rowery. Dzwonię, załatwiam i za godzinę wszyscy dosiadamy dwukołowych rumaków. Prowadzę wycieczkę na lunch do wędzarni ryb. Koniecznie muszą spróbować sztandarowej potrawy Bornholmu – wędzonego śledzia podawanego z żółtkiem, ciemnym pieczywem, szczypiorkiem i rzodkiewką. Odwiedzamy hutę szkła – kolejną skandynawską specjalność. Na miejscu można przyjrzeć się produkcji szklanych cudeniek, a nawet samemu spróbować wydmuchać coś nie do końca kształtnego. Jeszcze łyk świeżego, niepasteryzowanego piwa z małego miejscowego browaru i możemy wracać na jacht.

Śniadanie rozpoczynamy tradycyjnie gorącymi bułkami z piekarnika oraz tostami. Szybkie porządki i wychodzimy w morze. Pogoda piękna, wiatr umiarkowany, fala niewielka – jednym słowem wymarzone żeglarskie warunki, w sam raz, aby przekazać załodze podstawy nawigacji. Płyniemy ok. 10 Mm na północny – wschód, aby odwiedzić archipelag wysp, mający kiedyś strategiczne znaczenie dla miejscowej ludności. Załoga czuje się coraz pewniej w roli wilków morskich. Na pokładzie robi się "korsarska" atmosfera – zaczyna się snucie wizji podboju oceanów i nowych lądów.
 
Między dwoma skalistymi wyspami wyłania się kameralny port tak mały, że w szczycie sezonu trudno tutaj o miejsce do zacumowania. Postój burta w burtę, w tzw. tratwie po 5-6 jachtów, to latem nic dziwnego. Większa z wysp to Christiansø - 710 m długości, a mniejsza to Frederiksø - 440 m. Król duński Krystian V, w XVII w. założył na wyspie fort obronny, strzegący Bornholmu przed zakusami Szwedów. Jakiś czas później został on przekształcony w więzienie, a w XIX wieku zdemilitaryzowany. Wyspy do dzisiaj pozostają pod zarządem ministerstwa obrony. Obecnie na obu wyspach, w oderwaniu od wielkiego świata, mieszka w sumie ok. 100 osób. Christiansø stanowi żywy skansen architektury XVIII i XIX wieku. Uroku tego miejsca, pełnego romantycznych zakątków, nie oddadzą opowieści ani zdjęcia - po prostu trzeba się tu wybrać.
 
Po kilku godzinach zwiedzania ponownie wypływamy i kierujemy się na zachód. Dzisiaj będziemy nocować u podnóża ruin największego zamku Skandynawii. Mała zatoczka zaadoptowana niewielkim kosztem na port jachtowy i rybacki to Hammershavn, a zamek nad nią górujący to Hammershus. To najpiękniejsze na Bornholmie miejsce do obserwowania zachodów słońca. Spieszymy się z kolacją, szykujemy grill i oprawiamy świeże ryby kupione na Christiansø. Do tego pieczone ziemniaki, sałatka i piwo – niczego więcej nie trzeba, siedząc nad brzegiem morza i podziwiając urokliwe, ciemnogranatowe niebo pełne podświetlonych na czerwono cirrusów. Zamek mocno zmęczony ciągłym przechodzeniem z rąk duńskich do szwedzkich i z powrotem, stoi dumnie na klifie i wypatruje na morzu obcych okrętów. Przy dobrej widoczności z murów zamku widać wybrzeże Szwecji. Dzisiaj to już tylko ruiny, ale za to, z jakim widokiem na morze… Warto usiąść na szczycie klifu i patrząc w bezkres Bałtyku pomedytować chwilę.
 
Następnego dnia wyruszamy w drogę powrotną. Wzdłuż zachodniego, klifowego wybrzeża, zmierzamy na południe do Świnoujścia. Zatrzymamy się jeszcze na nocleg i zwiedzanie stolicy Bornholmu – Rønne. A potem, przed nami, już tylko 70 mil morskich do domu. W Rønne mieszka jedna trzecia ludności Bornholmu. Piękna starówka z kolorową, zabytkową zabudową, wąskie, brukowane uliczki, sklepiki, restauracje i węzeł komunikacyjny – lotnisko i port promowy. Nigdy nie skupiam swojej uwagi na stolicy Bornholmu. Według mnie są inne miejsca godniejsze polecenia. Niewątpliwie jednak, załoga potrzebuje raz na kilka dni wyskoczyć do miasta dla odzyskania wielkomiejskiej równowagi. Po południu wyruszamy w ostatni etap podróży. Prognozy nie są najlepsze. Przechodzi front niżowy, wiatr się wzmaga, buja coraz bardziej. Refujemy grota i genuę. Niebo ciemnieje, przewalają się po nim raz po raz czarne chmury. Płyniemy coraz szybciej. Wiatr dudni w uszach, żagle napięte maksymalnie od naporu wiatru. Dziób rozbija fale, bryzgi wody dosięgają kokpitu. Załoga ubiera służbowe sztormiaki oraz kamizelki, które są równocześnie szelkami zabezpieczającymi przed wypadnięciem za burtę. Wszyscy w milczeniu czekają, co będzie dalej. Natchnione rozważania o podboju mórz i oceanów idą w niepamięć. Morze pokazuje swoje inne oblicze. Prognozy mówią o krótkotrwałym wietrze do 6 stopni Beauforta. Jacht płynie w przechyle. Szum wiatru miesza się z hałasem, jaki czyni woda utrudniająca przedarcie się kadłubowi przez spiętrzone fale. Po oswojeniu się z nowymi warunkami, załoga radzi sobie znakomicie. "Sztormowa" pogoda jest dla nich niejako ukoronowaniem bornholmskiego wyzwania. Obserwują z zapartym tchem błyskawice przecinające nieboskłon oraz towarzyszące im grzmoty. Robi się coraz ciszej i spokojniej, wiatr słabnie. Wspomnieniem sztormowej aury pozostaje już tylko rozkołysana powierzchnia wody.



Emocje opadły. Jedni poszli spać, inni pozostali za sterem. Wszyscy szczęśliwi i spełnieni stawiają następnego dnia stopy na polskiej ziemi. Prysznic, pakowanie, uroczyste, pożegnalne śniadanie, wymiana spostrzeżeń i kontaktów. Zawsze wypytuję o wrażenia. Chętnie wysłuchuję uwag i zbieram pomysły na przyszłość. Po kilku dniach na morzu moi podopieczni (teraz już dobrzy znajomi, przyjaciele) zmienili się. Gdy ich poznałem byli zdystansowani, niepewni nowego wyzwania, a teraz są zgranym zespołem, dumni z siebie, z pokonania własnych słabości, mają ochotę na więcej. Umawiamy się na kolejne rejsy i szkolenia w przyszłym roku. Cieszę się, że mogę sprawiać ludziom radość i zaszczepiać im nową pasję. Pożegnaniom nie ma końca, ale muszą iść, spieszą się na pociąg.
 
Teraz czeka mnie sprzątanie i prowiantowanie. Za kilka godzin spotkam nowych przyjaciół i powtórzę to, co kocham najbardziej – znów wypłynę w morze…

Przemysław Jasiecki – Duch Morza s.c.
Chcesz przeżyć podobną przygodę?
Zapraszam! - www.duchmorza.pl



TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620