Jest ranek. Tradycyjnie piękny. Jacht gotowy, my także. To płyniemy na Christianso. Kurs północny zachód. Christianso jest małą wysepką, na której w przeszłości mieszkali zesłańcy, było też ogromne więzienie i równie duże koszary.
Ale nie napisałem nic o najbardziej charakterystycznej architekturze, spotykanej tylko tu. Mowa o ogromnych wędzarniach. Biały duży kominek z kolorowym dołem czyli paleniskiem. Przygotowywany jest w nich Bornholmski specjał, czyli śledź po wyspiarsku albo duńsku. Z tym śledziem jest jak z ostrygami, albo polubisz od razu, albo wcale.
Od samego rana wieje mocna czwórka. Idziemy na żaglach postawionych tuż za główkami portu w Allinge. Wspaniała jazda.
Z poziomu jachtu wyspy na którą płyniemy nie widać. Ale po dwóch godzinach, może nieco więcej, a może mniej, wyłania się na horyzoncie z lewej burty, wielka baszta na prawo od niej, koszary całe pomalowane na żółto. Tu wejście do mariny wygląda na proste, ale ma swój hak. Tor wodny jest wąski, a po obu jego stronach wystają ostre skały. Wygląda to bardzo złowrogo.
Bez sensacji jednak cumujemy przy rybackim nabrzeżu.
Stoimy tuż przy żółtych koszarach, niedaleko wąskiego mostku dla pieszych mieszkających po drugiej stronie wyspy. Na wyspie mieszka kilkudziesięciu stałych mieszkańców. Jest sklepik, rybacy codziennie przypływają ze świeżymi rybami. Sielanka. Z góry, z maleńkiego cmentarzyka widać Bornholm.
Wyspa to rodzaj fortu. Grube mury, nie naznaczone zbytnio zębem czasu.
Na nich leżą potężne działa, ustawione tak, że podejście do wyspy z obojętnie której strony jest praktycznie niemożliwe bez wiedzy obrońców.
Produkują swoje wino i piwo, przy którym spędzają najwięcej czasu, oczywiście przygryzając śledziem. Brr!!!
Jeszcze dziś odpływamy z Christianio w drogę powrotną do Gdańska. Chciałem kupić śledzi, aby sprawić rodzinie i znajomym niespodziankę. Niestety, za późno się zorientowałem i już nie było. U nas, to znaczy na Kaszubach, wędzi się węgorze. Jest to smak i zapach, którego nie sposób zapomnieć. Można spytać Bartka.
Narobiliśmy sporo zdjęć, aby wszystko dokładnie sobie przypominać w domowych pieleszach. Woda w porcie krystalicznie czysta, jak na Bornholmie. Widzieliście zapewne wodę w basenie portowym na Helu. Kożuch ze śmieci, plastikowe flaszki, gnijące ryby - syf straszny. To chyba też najlepiej o nas nie świadczy. Szwedzi nazywają nas największymi brudasami Bałtyku. Chyba coś jest na rzeczy?
Wyjście z basenu portowego na Christianso jest wyjątkowo wąskie. Jeżeli woda jest spokojna, to wyjście na pełne morze nie stanowi problemu, ale jeśli wieje z zachodu i to pięć – sześć w skali Beauforta, to zaczyna być niewesoło. Na końcu toru wodnego, po jego lewej stronie sterczą skały jak zęby rekina.
Wychodzący pół godziny przed nami sześćdziesięcio-stopowy jacht niemiecki otarł się o nie, ale nie zwrócili na to żadnej uwagi i popłynęli w stronę Bornholmu. Mocno desperackie posunięcie kompletnie bez potrzeby.
Pada komenda „cumy rzuć” i odbija my od nabrzeża.
Arturo planuje wyjść na samym silniku i chwała mu za to. Niemcy wychodzili na grocie i silniku z wiadomym skutkiem. Bierzemy solidny rozbieg i bez najmniejszych problemów jesteśmy na pełnym morzu. W międzyczasie na Christianio wszedł polski jacht „Warszawska Nike”. Spotkaliśmy się już w Allinge. „Nike” jest dużo większa od naszego „Gwarka” i szybsza. Wychodzą w morze jakieś trzy godziny po nas.
Jest noc. Od północy mamy z Bartkiem wachtę. Gwiazdy, jak perły na granatowym aksamicie, migotają do nas przyjaźnie.
Morze się nieco uspokaja. Nagle na kierunku północ północny-wschód, na samym końcu widnokręgu z morza wynurza się piękny w barwach trójkąt. Pytam Bartka dla pewności:
- widzisz to samo?
- jasne – odpowiada.
Uspokoiłem się nieco. Z głową i oczami okey. Co za kretyn świeci kolorowymi światłami na własnego grota na środku Bałtyku? Nadal obserwujemy zjawisko. Po chwili już wiemy. To nie grot, a róg księżyca wynurzający się z morza o wschodzie. Niesamowite wrażenie.
O świcie okazuje się że „Warszawska Nike” nas wyprzedziła. Pytam Artura:
- Pozwolisz poganiać się z nią?
- Jak chcesz, to działaj.
Mam spore doświadczenie regatowe. Przez dziesięć lat byłem z pięćdziesiąt razy na „pudle”. Ale „Gwarek” to nie regatowa łódka, żagle starusieńkie i kompletnie nie znająca się załoga. Ale próbujemy. Po parunastu godzinach wysiłków jest już blisko, ale wtedy oni zmieniają kurs i uchodzą zemście. No trudno, staraliśmy się, a wyszło jak...
Przed nami jeszcze sporo mil do mety. Wiatr jakby o tym wiedział i przybrał znacznie na sile. Chyba idzie duży niż, może być ciekawie. Daleko za rufą widać sine okrutnie niebo i burzę.
Będzie nas goniła do samego Gdańska, ale gdzieś po drodze zmieni kierunek jak „Nike”.
Nocą mijamy płycizny Jastarni.
Niedaleko przepływają dwa stateczki wycieczkowe, bez turystów. Pewnie płyną do Gdańska. Idę spać, niskie ciśnienie daje mi się we znaki, a na leżąco idzie to wytrzymać. Przespałem latarnie morską na Helu. Chłopaki z wachty też. Ranek przywitał nas niedaleko portu północnego. Widać wielki złoty krążek, to bursztynowy stadion. Fantastyczny namiernik. Jesteśmy w Gdańsku! To już koniec, trochę żal. Ostatnie zdjęcia i do następnego rejsu.
Ale chyba nie wszyscy.