Jacht Artura łagodnie kołysał się na wodach zatoki. Do domu było już niedaleko, wystarczało jedynie przepłynąć kilka mil morskich. Płótna żagli nie wypełniał najmniejszy powiew wiatru, na morzu panował sztil, kompletna cisza, przerywana od czasu do czasu pluskiem drobnej fali uderzającej w kadłub stojącego w dryfie jachtu.
W takiej sytuacji podróżnik tęskniący za domem, którego progu od lat nie przekraczał – a tak właśnie było z Arturem powracającym z rejsu dookoła świata – odpaliłby silnik i pomknął w stronę portu. Czemuż zatem Artur tego nie czynił? Czemuż zwlekał z powrotem? Powodem tego nie była awaria, ani też brak paliwa. Prawdziwym powodem było, że w kraju do którego wracał właśnie rozpoczynała się, a właściwie już trwała, kampania wyborcza.
W Arturze poczucie obywatelskiego obowiązku i zwykła tęsknota za domem walczyły z głęboką niechęcią do słuchania bełkotu kandydatów na posłów, wysłuchiwania ich tyrad pozbawionych sensu. Nie chciał oglądać nadętych póz kretynów, którzy mają się za mężów stanu. Nienawidził widoku ludzi zachłystujących się słowolejstwem, zachwyconych swoją – w ich przekonaniu – erudycją, która w gruncie rzeczy była powtarzaniem banałów, banałów jakie wyśmiałby uczeń pierwszej klasy szkoły powszechnej. Te miny, te gesty, te słowa, ten samozachwyt, ta nieudolność sformułowania w sposób jasny jakiejkolwiek myśli, to wyrzucanie z siebie wyświechtanych fraz, to wszystko napawało go niechęcią i obrzydzeniem. Już kiedyś to widział, obserwował pozy prezesa jednej z partii nadymającego się jak Półpanek z dziecięcej bajki, widział jego akolitów, przy których „euglena viritis” to mistrz intelektu, powtarzających „słowa objawione” bez cienia refleksji i co najgorsze, bez wstydu. Tak! Perspektywa przeżywania tego wszystkiego raz jeszcze Artura przerażała, ale w końcu poczucie obowiązku zwyciężyło. Odpalił silnik, jego dudnienie przetoczyło się po cichym do tej pory morzu, jacht powoli skierował się w stronę portu. Teraz trzeba powiedzieć otwarcie. W podjęciu decyzji powrotu niewątpliwie pomogła wizja FASZEROWANEGO KABACZKA, jaką miał przed oczami i jakiego żona obiecała mu przygotować. Kabaczek faszerowany to jedna z tych potraw, które uwielbiał. Wiedział, że ten przysmak oczekuje go w domu.
Jeśli ktokolwiek myśli, że postaci, o których mowa w tym opowiadaniu to posłowie PiS: Hofman, Suski, Błaszczak, Dera, Brudziński czy Mularczyk, a Prezes to Jarosław Kaczyński, czyni to na własną odpowiedzialność. Taka asocjacja jest absolutnie nieuprawniona. Poza tym, czy ktoś mógłby podejrzewać, że w tym tekście chodzi o Polskę!
Faszerowany kabaczek Kabaczka faszerowanego przygotowujemy tak: gotujemy ryż al`dente, czyli ma on być nieco twardy. Mielone mięso wołowe, ale najlepiej wołowo-wieprzowe, przesmażamy na patelni wraz z wcześniej podsmażoną cebulą. Proporcje tych składników przyjmujemy „na oko”, zależą one od własnych preferencji i od wielkości kabaczka, którego chcemy nafaszerować. Mięso mieszamy z ryżem, przyprawiamy solą i pieprzem, dodajemy odrobinę ulubionych ziół, na przykład oregano, tymianek czy majeranek. Niektórzy dodają do farszu także wcześniej podsmażone grzyby, mogą to być pieczarki. (Wersja wegetariańska to jedynie podsmażone grzyby wymieszane z zezłoconą cebulą.) Kabaczka obieramy delikatnie ze skóry, przekrawamy, wyjmujemy pestki wraz z miąższem, a w to miejsce wkładamy farsz. Aby wszystko było dobrze przyprawione, kabaczka delikatnie solimy po wierzchu. Całość wkładamy do naczynia do zapiekania, jeśli nam zostało trochę farszu, to obsypujemy nim kabaczka, w ten sposób wypełniając puste miejsca. Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 160 stopni około godziny. Długość pieczenia zależy od wielkości kabaczka. Jeśli w naczyniu do zapiekania zostało trochę miejsca i zostało nam trochę farszu, to obok kabaczka możemy ułożyć parę nadzianych tym farszem papryk. |