Z pokładu dobiegał gwar i stukot stóp. Trwała tam zwykła w takich przypadkach krzątanina, wreszcie do floty śródziemnomorskiej od miesięcy blokującej francuskie porty przybyły statki z zaopatrzeniem. Słychać było kwiczenie świń, na pokładzie lądowały klatki z kurami, ryczało bydło przenoszone z jednego okrętu na drugi za pomocą lin i bloków. Miarowy dźwięk pomp świadczył o tym, że dostarczona została także świeża słodka woda i napełniane nią są beczki.
Kapitan Thomas Cochrane przysłuchiwał się tym odgłosom z przyjemnością. Miał pełne zaufanie do swojej załogi, wiedział, że gdy tylko zakończy się załadunek, pokład zostanie uprzątnięty, wszystko będzie lśnić czystością, a wyznaczony do tej funkcji midszypmen dopilnuje, aby żadna beczka z rumem „przez przypadek” nie została odszpuntowana. Cochrane miał się z czego cieszyć, wraz z zaopatrzeniem otrzymał wiadomość od dowodzącego eskadrą śródziemnomorską Admirała Collingwooda, że wreszcie jego monotonna służba przy blokadzie i ochranianiu konwojów się kończy i teraz będzie mógł robić to, w czym był najlepszy – polować na nieprzyjaciół na własną rękę.
Najwyraźniej Collinwood uznał, że kapitan dostatecznie odpokutował swój błąd, jaki popełnił kilka miesięcy wcześniej atakując maltańskiego korsarza, który jak się okazało miał brytyjski list kaperski. Wprawdzie ten korsarz najwyraźniej zajmował się piractwem, ale mimo wszystko za ów „wyczyn” trzeba było zapłacić. Drugi powód radości jaka malowała się na twarzy Cochrane`a, to zaproszenie na obiad, jakie otrzymał od swoich oficerów. Podejrzewał, że podane zostaną świeże wołowe steki z marynowanym zielonym pieprzem, lekko podlane maślano-winnym sosem. Nie tylko zapowiadała się uczta, ale także przyjemna towarzyska impreza. Następnego dnia fregata „Imperieuse” odłączyła się od eskadry śródziemnomorskiej i popłynęła w kierunku hiszpańskiego wybrzeża. W ciągu paru dni Cochrane zdobył kilka hiszpańskich kutrów artyleryjskich, po czym brawurowym atakiem uprowadził stojący w zatoce pod Almerią duży francuski okręt załadowany ołowiem i amunicją. Nie ma co kryć, kapitan Thomas Cochrane miał szczęście do zdobyczy i związanych z nimi sporym pryzowym. Był odważny, ale i rozważny – czy na to miała wpływ jego namiętność do steków w zielonym pieprzu – nie wiadomo.
Stek z zielonym pieprzem Kawałki wołowiny pokrojonej na grube plastry rozbijamy za pomocą tłuczka, aby zmiękły. Tak przygotowane steki marynujemy w zalewie z zielonego pieprzu i płynu, w którym owe ziarna przebywały. Odstawiamy w chłodne miejsce na kilka godzin. Na patelni rozgrzewamy odrobinę oliwy, steki wyjmujemy z marynaty, solimy i zaczynamy smażyć na rozgrzanym tłuszczu. Gdy się zrumienią z jednej strony, odwracamy. Zrumienione steki zdejmujemy z patelni i przykrywamy, aby nie ostygły. Na patelnię wlewamy resztę marynaty i trochę czerwonego wina. Gdy sos zaczyna się redukować dodajemy odrobinę masła, energicznie całość mieszamy, aby sos się zagęścił. Steki wykładamy na talerze i polewamy sosem. Można podawać z ziemniakami oraz z sałatką z cykorii. |