Po 2 dniach 23 godzinach i 54 minutach od startu w Sydney, polska załoga na jachcie "Weddell" pod dowództwem Przemysława Tarnackiego, dotarła do mety w Hobart jako 35. spośród 102 łodzi, które przystąpiły do rywalizacji w 73. edycji prestiżowych regat Sydney - Hobart. To czwarta polska załoga, która do tej pory wystartowała w regatach Sydney-Hobart. Rozmawiamy z jednym z członków załogi, Maciejem Graczykiem.
- Nie bał się pan startować w Sydney-Hobart? Mówi się o nich, że to jedne z najtrudniejszych regat na świecie ze względu na warunki pogodowe
- Rzeczywiście, są to regaty gdzie zdarzają się największe „wypadki” pogodowe, związane ze specyfiką wyżów i niżów, które panują nad Australią. Jednak większość naszej załogi to doświadczeni żeglarze, którzy maja za sobą udział w różnych regatach. Ja też startowałem wcześniej w Wielkiej Brytanii w regatach Fastnet, więc z żeglarstwem oceanicznym, na zimnych wodach, w ciężkich warunkach miałem już do czynienia. Ale oczywiście tylko głupiec nie odczuwa lęku. Wszyscy jakoś tam czuliśmy obawę przed tym, co może się wydarzyć.
- Jak to się stało, że wystartował Pan w zawodach? To była dla Pana nowa załoga?
- Załoga była dla mnie nowa , ale mam w niej przyjaciół a cała ta ekipa od lat pływa razem. Szef ekipy zaprosił mnie do zespołu, ja się zdecydowałem, zakwalifikowałem i się udało.
- Przygotowywał się Pan jakoś specjalnie do regat?
- Przed regatami mieliśmy rozpisane ćwiczenia fizyczne, które musieliśmy wykonywać, żeby zbudować większą wydolność. I spotkaliśmy się z psychologiem sportu, który pracował z nami nad tym, jak powinniśmy ze sobą współpracować. Problem tych regat był taki, że większość ich uczestników to ludzie, którzy samodzielnie prowadzą rejsy albo są kapitanami albo są w swoim życiu szefami i prowadzą własne biznesy. A na zawodach musimy się oddać we władzę kapitana i go słuchać, nawet jak czujemy, że pewne decyzje mógłby podejmować inaczej. Dla dobra zespołu trzeba umieć pracować razem i realizować polecania, nawet jeśli nie do końca nam się podobają.
- Na czym polegał ten trening fizyczny?
To był rozpisany zestaw ćwiczeń wraz z apelem, żeby się „nie zapuścić” fizycznie i kondycyjnie przed regatami, żeby potraktować to jako wyczyn. Ja bardzo dużo pływałem wpław – przez sześć tygodni przepłynąłem ponad 100 km. Na samych regatach nie ma chwili na odsapnięcie, „odpoczynkiem” jest siedzenie na balaście. Trzeba być faktycznie odpornym psychicznie i fizycznie, bo nie można iść pod pokład się położyć spać, tylko jak się nie pracuje na kabestanach, to trzeba siedzieć na pokładzie. To wymaga dużej kondycji.
- A dyskutowaliście z kapitanem na temat jego decyzji?
- Na samych regatach już nie ma czasu na dyskusję. To są sekundy. Jak widać nawet zwycięstwo w tych regatach zależało od tych sekund. Bo kiedy jedna załoga na drugiej wymusiła pierwszeństwo i w związku z tym została ukarana, to chociaż w rzeczywistym czasie przypłynęła najszybciej, nie wygrała Sydney-Hobart. Więc na samych regatach nie ma już czasu na zastanawianie się – ale przed samymi regatami owszem, zgłaszaliśmy uwagi co do organizacji i ich większość została przez Kapitana przyjęta.
- Co było dla pana najtrudniejsze w czasie samych regat?
- Trochę… rozczarowujące było to, że nie mieliśmy tak dobrych żagli jak się spodziewaliśmy. Wybraliśmy łódź, która miała być dla nas bardzo bezpieczna i już wiemy, że trzeba było wybrać łódź mniej bezpieczną, za to szybszą. Poradziliśmy sobie, ale w trakcie np. pękły nam trzy genakery i było to stresujące. Najtrudniejsza była frustracja i rozczarowanie, że sprzęt nam nawalał i mimo dobrego przygotowania traciliśmy na czasie. Nie zdążyliśmy przez to wpłynąć tak jak zaplanowaliśmy w odpowiednie okienko pogodowe i złapała nas kilkugodzinna cisza. A na wyścigu jak żaglówka stoi i żagle nawet nie drgają to bardzo frustrujące.
- Ma Pan za sobą udział w słynnych regatach. Jak to traktują znajomi? Proszą o autografy?
- O rozdawaniu autografów nie ma mowy. Naprawdę cały czas jestem w rozjazdach i nie bardzo mam czas na kontakty towarzyskie, ale większość znajomych gdzieś tam na portalach społecznościowych składało gratulacje i widać, że wielu osobom to zaimponowało.. Na pewno to duży wyczyn, głównie ze względu na to, że mogły mieć miejsce bardzo niebezpieczne sytuacje. One nie zaszły, ale psychicznie, biorąc je pod uwagę, się na udział w regatach zdecydowałem. Przez to napięcie przed i gotowość do ryzyka wszyscy, którzy startują w Sydney-Hobart są godni szacunku.
- Popłynie Pan drugi raz, jeśli będzie taka okazja?
Zostałem zaproszony do uczestniczenia w następnych regatach, ale na razie w klubie trwają dyskusje w klubie, w którym to będzie roku. To zależy od programu działania i treningów w klubie – chcemy być lepiej przygotowani, na lepszym, szybszym i bardziej też wymagającym dla nas jachcie. Chcielibyśmy mieć na pokładzie więcej zawodowców niż amatorów, nawet jeśli to żeglarze – amatorzy.
Po 2 dniach 23 godzinach i 54 minutach od startu w Sydney, polska załoga na jachcie "Weddell" pod dowództwem Przemysława Tarnackiego, dotarła do mety w Hobart jako 35. spośród 102 łodzi, które przystąpiły do rywalizacji w 73. edycji prestiżowych regat Sydney - Hobart. To czwarta polska załoga, która do tej pory wystartowała w regatach Sydney-Hobart.
Tagi: regaty, Sydney-Hobart, Wedell, Przemysław Tarnacki