Nie tak dawno temu mogliśmy podziwiać wyczyny śmiałków, pragnących pokonać tę piekielną trasę w jak najkrótszym czasie. I przeżyć. Co nie zawsze jest oczywiste. Jak zapewne pamiętacie, nie obyło się tu bez zgrzytów, a nawet lekkiego niesmaku, związanego z ustępowaniem (albo i nie) pierwszeństwa.
Nie był to jednak pierwszy raz, kiedy te regaty wywołały burzliwe emocje. Przyjrzyjmy się zatem, jak to szaleństwo się zaczęło i dlaczego nazywane jest… pralką.
Początki
Jak to zwykle bywa, początki regat Sydney-Hobart były całkiem niewinne; po prostu, grupa przyjaciół postanowiła zrobić sobie przyjemny rejs z Sydney na Tasmanię. Zupełnie „na lajciku”, bez ciśnienia na bicie jakichkolwiek rekordów. A że trasę wybrali iście morderczą, to już zupełnie inna historia.
O wyprawie zapewne nikt by nigdy nie usłyszał, jednak do imprezy włączył się pewien oficer Royal Navy, niejaki John Illingworth. Zaproponował on, że skoro już płynąć, to czemu by nie zorganizować regat?
Rzecz miała miejsce w roku 1945, kiedy wszyscy mieli serdecznie dość wojny, więc Illingworth słusznie zauważył, że taki czysto sportowy wyścig mógłby pomóc Australijczykom zapomnieć o facetach z karabinami, a zarazem symbolicznie rozpocząć nowy etap w życiu. Pomysł uznano za przedni - a zwycięstwo w rzeczonych regatach niemal od początku potraktowano jako sprawę dumy narodowej. Tym bardziej, że „byle kto” nie miał nawet co próbować, bo trasa, jak większość rzeczy w Australii, była raczej hardcorowa.
„Pralka na żeglarzy”
Regaty wystartowały i właściwie od początku stały się „świecką tradycją”, a zarazem - legendą. W dużej mierze przyczyniła się do tego sama natura, która przygotowała dla żeglarzy nie lada atrakcje.
Regaty Sydney-Hobart nazywa się niekiedy „pralką”, co i tak jest łaskawym określeniem: tak naprawdę wypadałoby nazwać je maglem. Tak się niefortunnie składa, że trasa, jaką wymyślili sobie Australijczycy, biegnie przez wody znane ze wściekłych wiatrów i gigantycznych, mało przewidywalnych fal. Niewiele pomaga nawet fakt, że wyścigi odbywają się w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Czyli, jakby nie patrzeć, w samym środku lata.
Ekstremalnie trudne warunki powodują, że każdego roku pewna liczba załóg rezygnuje z udziału i kończy regaty w ostatnim osłoniętym porcie przed wejściem w cieśninę Bassa, noszącym jakże mylącą nazwę: Eden. Ci, którzy nie zrezygnują, mają natomiast realną szansę skończyć ten wyścig w prawdziwym edenie.
Zwycięzcy
Zwycięzcą pierwszych w historii regat Sydney-Hobart był jacht „Rani”, któremu pokonanie morderczej trasy zajęło dokładnie 6 dni 14 godzin i 22 minuty. Tak, płynęli niemal tydzień: dzisiaj może się nam wydawać, że to strasznie długo, jednak miejmy na uwadze, że działo się to kilkadziesiąt lat temu, kiedy technologia była odrobinę inna.
W rok później regaty wygrał jacht „Morna”, któremu na pokonanie trasy wystarczyło zaledwie 5 dni 2 godziny i 53 minuty. Dwa lata później ten sam jacht pobił własny rekord o niemal dobę, dopływając na miejsce w 4 dni 5 godzin i 1 minutę.
Wielokrotnych zwycięzców było zresztą więcej. „Morna”, po wymienionych zwycięstwach została zakupiona przez panów Franka i Johna Livingstonów, którzy co prawda zmienili jej imię na „Kurrewa IV” (wybaczmy im to), ale za to sprawili, że łódź wygrywała regaty w latach 1954, 1956, 1957 i 1960.
Multirekordzistą Sydney-Hobart był również jacht „Astor”, który zwyciężył w latach 1961, 1962 i 1964 oraz „Bumblebee”, przemianowany potem na „Ragamuffin”, który zwyciężał w 1979, 1988 i 1990 roku.
Uparciuch
Zauważyliście zapewne, że pośród wielokrotnych rekordzistów Sydney-Hobart zabrakło jednostki, o której ostatnio było bardzo głośno, a mianowicie: „Wild Oats XI". Ale to tylko dlatego, że ta uparta łódeczka, zawiadywana przez równie upartą załogę, zasługuje na osobny akapit.
„Wild Oats XI” po raz pierwszy wygrał w roku 2005, ustanawiając nowy rekord: 1 dzień 18 godzin 40 minut. Kiedy rok później znów zwyciężył, był pierwszym jachtem od 40 lat (!), któremu udała się taka sztuka. Nic zatem dziwnego, że rozbudziło to apetyt na kolejne zwycięstwa. Jacht wygrywał zatem niemal co roku, okazjonalnie tylko oddając zwycięstwo innym jednostkom.
Skutkiem tego, „Wild Oats XI” jest jak dotąd jedynym jachtem, jakiemu udało się wygrać aż cztery razy pod rząd. W dodatku, w 2012 roku łódź pod wodzą Marka Richardsa poprawiła własny rekord z 2005 roku, dopływając do mety w 1 dzień 18 godzin i 23 minuty.
Można zatem zrozumieć, dlaczego w zeszłorocznych regatach załoga wolała zaryzykować kolizję i wymusić pierwszeństwo, byle znów dopłynąć jako pierwsza. Oczywiście fakt, że rozumiemy motywy nie oznacza, że popieramy takie postępowanie. Ambicja to dobra rzecz, ale wzajemny szacunek - jeszcze lepsza.
Straszny ‘98
Jak już wiemy, Sydney-Hobart to regaty niezwykle trudne; niekiedy jednak okazują się wręcz zabójcze, czego smutny dowód mogliśmy oglądać w roku 1998. Na ogólną katastrofę złożyło się wówczas kilka czynników: wyjątkowo niski układ ciśnienia atmosferycznego, wyjątkowo uparte przeciwne prądy morskie i wyjątkowo silny sztorm, okraszony wiatrem, sięgającym 70 węzłów oraz kilkunastometrowymi falami. Jednym słowem, nie mogło chyba być gorzej.
Mimo tak niesprzyjających warunków, spośród 115 startujących załóg wycofało się zaledwie 66. Czyli mniej więcej połowa. Reszta postanowiła walczyć, co było posunięciem odważnym, ale też niezmiernie ryzykownym, żeby nie powiedzieć - głupim.
Kiedy sytuacja stała się już nie do zniesienia, musiała interweniować australijska Marynarka Wojenna, która uruchomiła akcję ratunkową na nieznaną dotąd skalę. Podjęto z wody 50 poobijanych rozbitków. 6 osób zginęło. Na dno poszło 5 jachtów. Zniszczeń w sprzęcie, potrzaskanych masztów i poszarpanych żagli nikt (może prócz właścicieli oraz agentów firm ubezpieczeniowych) nie liczył.
Sydney-Hobart dzisiaj
W pierwszej edycji regat wystartowało dokładnie 9 jachtów. Dziś, jak wiemy, pływa ich troszkę więcej: przykładowo, w 2017 roku w wyścigu wzięły udział 102 jednostki, na których płynęło w sumie ponad 1000 żeglarzy.
Warto też wspomnieć, że jachty, jakie startowały w początkowych edycjach regat, dziś byłyby właściwie bez szans. Za współczesnymi zwycięzcami stoją bowiem nowoczesne materiały, super-hiper-kosmiczne technologie, precyzyjne modele matematyczne, a przede wszystkim - potężne środki finansowe, pozwalające nabyć cale to dobro.
Oczywiście doświadczenie, umiejętności oraz wiedza członków załogi nadal mają ogromne znaczenie, jednak faktem jest, że regaty coraz mniej przypominają sport czy zabawę - a trochę bardziej wyścig żeglarskich zbrojeń.
Nadal jednak rozbudzają ogromne emocje, bo pomimo całego postępu technologicznego, dopłynięcie do mety (niekoniecznie na pierwszym miejscu) wciąż stanowi wyzwanie, a wściekłe morze nadal lubi nam pokazać, kto tu naprawdę rządzi. Bo na pewno nie człowiek.
Tagi: regaty, Sydney-Hobart, rekord