Z ogniami świętego jest trochę tak, jak z duchami – niby wszyscy o nich wiedzą, ale mało kto je widział. Czym zatem są mityczne ognie – i czy w ogóle istnieją? A może to tylko jedna wielka ściema? I co na to wszystko fizycy?
Czym są ognie świętego?
Zacznijmy od tego, że ognie jak najbardziej istnieją i nie mają w sobie nic magicznego (a szkoda...). Tak naprawdę są to małe, ciągłe, niewielkie wyładowania elektryczne, powstające w szczególności na ostrych krawędziach różnych przedmiotów.
Mogą przybierać postać łuny, ale też niewielkich świetlnych miotełek, wytryskujących z różnych dziobatych elementów. Ognie mogą pojawić się o dowolnej porze, jednak najbardziej widoczne są wówczas, gdy jest ciemno: w nocy, o brzasku, ewentualnie w bardzo pochmurne dni. O ile same w sobie są całkowicie niegroźne, a nawet malownicze, o tyle ich pojawienie się zwiastuje poważne kłopociki, a mianowicie – burzę. I to konkretną.
Żeby dodać sytuacji dramatyzmu, niekiedy wyładowaniom towarzyszą interesujące efekty akustyczne, jak świsty lub odgłosy przypominające syczenie, a w rzadszych przypadkach – całkiem głośny gwizd. A jak wiadomo, na pokładzie gwizdać nie wolno.
Czyje w końcu są te ognie?
Dlaczego zjawisko nazwano ogniami, jest raczej oczywiste, ale co ma z nim wspólnego święty Elmo? Jak się okazuje, całkiem sporo. Przede wszystkim, święty wykazywał niezwykłą odwagę, bowiem w odróżnieniu od zwykłych marynarzy, zupełnie nie bał się ani tajemniczych ogni, ani nawet prawdziwych piorunów.
Co więcej, często przemieszczał się statkami, więc miał sporo okazji, by doświadczyć obu tych zjawisk. Legenda głosi, że kiedyś, podczas jednej ze swoich morskich podróży, św. Elmo głosił kazanie; mimo iż rozpętała się wściekła burza, a jeden z piorunów uderzył całkiem blisko, święty zupełnie się nie przejął i spokojnie dokończył przemowę, co zrobiło na słuchaczach niemałe wrażenie. Po śmierci został więc patronem marynarzy i żeglarzy, którzy burz bali się trochę bardziej, niż on.
Zjawisko nie zawsze kojarzone jest zresztą ze świętym Elmo. Niekiedy nazywa się je ogniami św. Bartłomieja (który z zawodu był rybakiem, a więc też miał coś wspólnego z wodą – i też był nieprzeciętnie odważny), a przez ludzi o innym światopoglądzie – ogniami Kastora i Polluksa.
Przepis na ognie św. Elma
Jak twierdzą ludzie spod znaku szkiełka i oka, ognie św. Elma to rodzaj „wyładowania koronowego” - czyli takiego, do którego dochodzi w bardzo szczególnych przypadkach. Jakich mianowicie? Aby powstały ognie, muszą zostać spełnione następujące warunki:
Różnica potencjałów pomiędzy miejscem, z którego takie wyładowanie ma się wydobywać, a otoczeniem, powinna być odpowiednio duża...
...ale nie za duża; optimum to różnica na tyle ewidentna, żeby wywołać jonizację środowiska (czyli rozmontować gazy w powietrzu na jony), ale na tyle mała, żeby nie powstał jeszcze „dorosły” piorun, czyli, jak to mówią fizycy, przebicie.
Jakiś fajny element, będący dobrym przewodnikiem. Na przykład mokry statek, mający równie mokry maszt. W całym maszcie, zwłaszcza, jeżeli jest on metalowy, potencjał ładunków elektrycznych będzie taki sam; ale w miejscu, gdzie maszt gwałtownie się kończy, czyli na topie, różnica pomiędzy ilością nagromadzonych ładunków a otoczeniem będzie już na tyle duża, by powstało wyładowanie koronowe.
Brak przepływu powietrza - a więc klasyczna „cisza przed burzą”.
Dlaczego ognie widać coraz rzadziej?
No właśnie, dlaczego - przecież chyba się nie kończą? Tak naprawdę, przyczyny tego stanu rzeczy są trzy.
Po pierwsze, dzisiaj nieco mniej osób szlaja się po morzach i oceanach podczas kiepskiej pogody – w końcu po to mamy całą nowoczesną technikę i łączność, by w razie niebezpieczeństwa znajdować się w bezpiecznej tawernie, a nie na środku morza.
Po drugie, jeśli już ktoś jest na tyle szalony lub zdesperowany, żeby pływać przy takiej pogodzie, z reguły ma ze sobą jakieś źródło światła, co skutecznie uniemożliwia obserwowanie małych ogników (tak samo, jak trudno jest dostrzec gwiazdy, będąc w jasno oświetlonym mieście).
Po trzecie, co poniekąd wiąże się z punktem pierwszym, jeśli już wystąpi cisza przed burzą, nie czekamy ze smętnie obwisłymi żaglami, ale zwijamy je i czmychamy na dieslu. A skoro statek płynie, to ostatni warunek z przepisu na ognie (czyli brak przepływu powietrza) nie zachodzi. I nici z fajerwerków.
Czy to jest groźne?
Samo w sobie zjawisko ogni św. Elma jest całkowicie nieszkodliwe. Nie oznacza to jednak, że możemy stać i je podziwiać (albo robić fotki na fejsa); wystąpienie wyładowania koronowego świadczy bowiem o tym, że znajdujemy się w miejscu bardzo atrakcyjnym dla pioruna, który zawsze idzie na łatwiznę i uderza tam, gdzie napotka najmniejszy opór materii. Czyli w dobrze zjonizowane miejsce, w którym dodatkowo uprzejmie sterczy „naładowany” elektronami maszt. Jednym słowem - jeśli widzimy coś takiego na naszej łajbie, pozostaje nam jedno rozwiązanie: „Run, Forrest, run!”
Tagi: ognie św. Elma, słownik,