Popatrz się, Protazy, co się porobiło – powiedział do siedzącego tuż przy nim, podobnie jak on wiekowego brodacza, starszy pan, odziany we flanelową, kraciastą koszulę i parę wytartych dżinsów.
-Czy myślałeś, że na Mazurach zobaczysz takie łódki?
Siedzieli w ogródku kawiarni, z której roztaczał się wspaniały widok na jezioro.
- Tak ,tak Gerwazeńku, masz rację. A myśmy marzyli o drewnianej Omedze.
Głos wydobył się spod obfitej brody, a jej właściciel pokręcił głową.
- Mieszkało się na niej, na noc rozpościerając, gdy padało, namiot na bomie.
- No właśnie – Gerwazy przytaknął – Później pojawiły się Oriony. Miały kabinę, to był prawdziwy luksus. Były niewielkie, ale potrafiliśmy na nich pływać nawet w pięć i sześć osób.
- No i Dezety - rozmarzył się Protazy – To na nich zdawało się egzamin. Ale były czasy!
- Mnie uczył człowiek, który uprawnienia zdobył jeszcze w „Lidze Morskiej” - drugi ze staruszków zaczął wspominać - To był fachman!
- W „Lidze Morskiej i Kolonialnej”? - zdumiał się jego rozmówca.
- No nie, kolonialną wycieli z nazwy komuniści po 45 roku, została tylko „Liga Morska”. Ale uczyli w niej jeszcze przedwojenni żeglarze. O silnikach przyczepnych można było tylko marzyć, gdy nie było wiatru, to wtedy pagaje w dłonie i hajda! Padało hasło, „Załogaaa! Z grzbietu, kołki w zęby”i ciągnęliśmy jak galernicy.
- Jakże wtedy inaczej wyglądały Mazury – Protazy wziął w dłoń szklankę piwa – Zdobycie tego napoju graniczyło z cudem. Jedzenie to też był problem. Podstawą oczywiście były nieśmiertelne nudle czyli makaron, czasem z konserwą turystyczną, częściej z serem lub koncentratem pomidorowym. W nielicznych smażalniach tylko ryby mrożone, głównie kergulena. O mięsie zapomnij! Wszystko gotowaliśmy na spirytusowych „kocherach”.
- Pamiętam, pamiętam – Gerwazy potwierdził – Czasem ktoś miał butlę gazową i palnik, to był najbardziej pożądany załogant. Gdy udało się gdzieś zdobyć kiełbasę, to wtedy rozpalaliśmy na brzegu ognisko i smażyliśmy te kiełbaski na patykach. Jak kiełbasy nie było, to na patyki nabijaliśmy kromki chleba i trzymaliśmy je nad ogniem, aż się przyrumieniły.
- Ja miałem przebój – Protazy łyknął spory haust piwa – Potrafiłem zrobić znakomite szaszłyki. Czasem można było kupić kurczaka w sklepie. Nóżki piekliśmy na zaimprowizowanym ruszcie, ja natomiast z mięsa z piersi robiłem szaszłyki, które zasłynęły od Rucianego po Węgorzewo.
- No i popatrz co się stało, na wodzie jachty wypasione, fokrolery, silniki, kabiny, w których można stać, a nie tylko kucać. Na lądzie mariny, restauracje, piwo leje się strumieniami – Gerwazy z frasunkiem pokręcił głową – Co my tu robimy! Może byś tak drogi przyjacielu przywołał smak przeszłości i naszej młodości i zrobił owe sławetne szaszłyki?
Panowie zapłacili rachunek, weszli na pokład sporego jachtu, już na pierwszy rzut oka znakomicie wyposażonego. Zawarczał silnik, cumy zdjęto z polerów. Jacht dostojnie odbił od brzegu, po chwili zakwitła nad nim piramida białych żagli.
Szaszłyki z piersi kurczaka Tajemnica sukcesu szaszłyków Protazego tkwiła w marynacie, którą obficie nasączał mięso z piersi kurczaka – prawdopodobnie wtedy jej podstawę stanowiła „przyprawa do zup” marki „Winiary” oraz odpowiednia ilość zmiażdżonego czosnku. Teraz można zastosować sos sojowy i trochę oliwy. W takiej mieszaninie z dodatkiem czosnku i soli marynujemy pokrojone w sporą kostkę piersi kurczaka. Wystarczy kilka godzin, ale lepszy efekt osiągniemy gdy w marynacie przetrzymamy je przez dobę. Następnie nabijamy kawałki mięsa na szpadki do szaszłyków w takiej kolejności, mięso, kawałek wędzonego boczku, plasterek cebuli. Czynność tę powtarzamy do momentu aż wypełnimy szpadkę do końca. Tak przygotowane szaszłyki kładziemy nad żarem, co jakiś czas obracamy. Gdy się zrumienią ze wszystkich stron, a trwa to około dwudziestu minut podajemy. W trakcie pieczenia możemy snuć nostalgiczne wspomnienia o „starych dobrych czasach”. |