No dobra, tak naprawdę to przedświąteczny, bowiem wykwintne danie, o jakim dzisiaj będzie mowa, jada się na Islandii w wigilię Wigilii - czyli wieczorem 23 grudnia. W jakim celu? Trudno powiedzieć, ale śmiemy podejrzewać, iż dla kontrastu: może wyspiarze uważają, że zanim zasiądą przy stole zastawionym babcinymi przysmakami, najpierw wypada zjeść coś naprawdę, ale to naprawdę obrzydliwego...
Skata - fermentowana płaszczka
Ludzie jadają różne dziwne rzeczy, na przykład kiszoną kapustę albo ogórki. O ile dla nas są to super przysmaki, nie zapominajmy, że ukiszone warzywa są tak naprawdę... trochę zgniłe. Ale za to jakie pyszne, powiecie.
Otóż to. Z równym entuzjazmem Islandczycy podchodzą do swojej skaty, czyli sfermentowanej płaszczki. Różnica tkwi jednak w motywacji: o ile w naszym „polskim” kiszeniu chodzi o przedłużenie trwałości warzyw, o tyle powód przetwarzania płaszczki jest zgoła inny. Otóż, mięso ryb rekinowatych bywa trujące. Dlatego przed konsumpcją należy zneutralizować zawarte w nim toksyny, żeby pyszny posiłek nie stał się naszym ostatnim.
Przeznaczone do zjedzenia w dniu 23 grudnia płaszczki łowi się już jesienią, a następnie pekluje i zostawia, aby sobie sfermentowały. Smak takiego dania jest ponoć niebiański (a więc jak najbardziej w temacie, w końcu święta tuż tuż), za to zapach... no, powiedzmy to delikatnie: zapach czyści zatoki. Dogłębnie. W sumie to mógłby śmiało konkurować z solami trzeźwiącymi, bowiem stanowi mieszankę amoniaku, gnijących śmieci i dawno nie sprzątanej łazienki. Dla lepszego efektu, tuż przed podaniem sfermentowane mięso jest jeszcze gotowane na parze, co ponoć pozwala uwolnić pełnię jego aromatu.
Czy to da się zjeść?
Hmmm, ujmijmy rzecz następująco; sami Islandczycy twierdzą, że owszem, da się. Ale warto w tym momencie nadmienić, że mają oni więcej dziwacznych przebojów kulinarnych, jak np. zgniłe mięso rekina (hákarl), albo pieczoną głowę barana (svið). Sfermentowana płaszczka wypada na ich tle zupełnie blado. Co więcej, zdaniem wyspiarzy najlepsza jest ryba zgniła do tego stopnia, by wyciskała łzy w trakcie jedzenia.
Na pocieszenie wypada dodać, że przysmak serwowany jest z tłuczonymi ziemniaczkami i skwarkami, co jednak niewiele poprawia ogólną sytuację, tym bardziej, że ryba polewana jest jeszcze mocno aromatycznym, roztopionym baranim łojem.
Co ciekawe, bardzo podobne gusta w kwestii zgniłych ryb mają ludzie żyjący w zupełnie innej części świata, a mianowicie w Korei Południowej. Tam sfermentowana płaszczka nazywana jest hongeo i jest spożywana na surowo; ale pachnie podobnie. Jeden z blogerów kulinarnych opisał swoje wrażenia następująco: „to było jak cholerny cios w twarz”. Sami Koreańczycy radzą, by delektować się daniem na jednym wydechu, co ma ponoć neutralizować przykry zapach i potęgować chłodzące wrażenia w gardle. Cóż, wierzymy na słowo.
Dlaczego 23 grudnia?
Tego dnia przypada święto św. Þorlákura, katolickiego biskupa, a zarazem patrona Islandii oraz... biesiad. Święty był przez współczesnych sobie bardzo lubiany i chociaż sam wybrał abstynencję, chętnie towarzyszył imprezowiczom, a nawet święcił ich trunki. Od jego imienia 23 grudnia nazywa się Þorláksmessa, a dzień ten stanowi dla Islandczyków oficjalny początek Bożego Narodzenia.
Na pocieszenie, w zamian za zgniłą rybę mają więc jeden dzień świąt ekstra. Wieczorem w Þorláksmessa Islandczycy ubierają choinki, a następnie wychodzą z domu spotkać się z przyjaciółmi, posłuchać koncertów i popić gloggi.
Sam zwyczaj jedzenia sfermentowanej płaszczki wywodzi się... z biedy. W dawnych czasach jedynym dostępnym mięsem biedaków były gotowane odpadki z ryb (często nadpsute), albo właśnie trująca (i przez to łowiona z dużym wyprzedzeniem), fermentowana płaszczka.
Dzisiaj jest to tradycja tak powszechna, że będąc w okresie Bożego Narodzenia na Islandii zwyczajnie nie da się uniknąć konfrontacji z wyjątkowym aromatem tego przysmaku. Unosi się on nie tylko z restauracji i domów; jego intensywność powoduje, że zapach wżera się też w ubrania i włosy. Sprawia to, że w ten jeden dzień trudno jest odróżnić zwyczajnego Islandczyka od takiego, którego ulubionym hasłem jest: „kierowniku, daj na piwo”, bowiem pachą właściwie tak samo. Wydaje się jednak, że nikomu to nie przeszkadza.
Jak widać, w kwestiach organoleptycznych ludzie miewają doprawdy niesamowite gusta. I bardzo dobrze, bo gdybyśmy wszyscy byli tacy sami, byłoby strasznie nudno. A kiedy już w Wigilię zasiądziemy nad pierogami z kapustą, barszczem grzybowym i kompotem z suszonych owoców, pomyślmy o tym, że taka mieszanka zapachów - mimo, iż nam kojarzy się z dzieciństwem – mogłaby niejednego obcokrajowca przyprawić o zawrót głowy.
Tagi: święta, Islandia, obyczaje