Od jednego z zaprzyjaźnionych żeglarzy otrzymaliśmy relację z rejsu, który swój początek i koniec miał w tureckim Bodrum. Jak było - poczytajcie.
13/06, sobota
Lot bez emocji to jak baba bez kuciapki. Ekipa z Breslau dotarła bez przeszkód. Piotrek spóźnił się na przesiadkę w Istambule. Pozostała reszta wyleciała z W-wy z opóźnieniem. W Istambule przesiadka do Bodrum. Z małymi przebojami. Gate do Bodrum - ale inna linia. Skąd odlatuje nasz samolot z Onur Air - nie wiedzą. Znajdujemy właściwe wejście, po godzinie lądujemy w Bodrum. My tak, nasze bagaże nie. Penisy z PLL LOT zaczekowali nam bagaż do Bodrum. Zapewnili, iż bagaż przerzucą nam na lotnisku w Istambue. Jednak Onur Air nie ma umowy z LOTem. Na lotnisku beznadziejna wojna z obsługą. Palanty robią wszystko, żeby nam nie pomóc. Sprawa opiera się o policję, ale to jedna mafia. Odsyłają do jakiejś baby, ta obiecuje pomoc i natychmiast znika. Jedyne, co udaje się nam uzyskać to kopia maila o zaginięciu bagaży. Obsługa odmawia podpisania jakiegokolwiek dokumentu dotyczącego zgłoszenia zaginięcia bagażu. Wystarczyłoby, żeby ktokolwiek nasze torby podrzucił do samolotu, ale nikogo to nie interesuje. Oczywiście LOT ma to kompletnie w dupie. Nawet nie ma z kim rozmawiać. Telefony alarmowe - nikt nie odbiera. Pomaga nam jakiś facet z Wrocławia. Na lotnisku znieczulica, mają nas głęboko w d... . Po północy docieramy do mariny Turgutreis. Baza na najwyższym poziomie. Jest ton najnowsza z serii D-Marin. Niedaleko kei meczet. Muezin co jakiś czas skrzeczy na cały regulator. Pierwszy raz tak śpimy. Trzeba zobaczyć ma własne oczy. Łódka też super. Bavarka 55. Olbrzym, na pierwszy rzut oka w znakomitym stanie. Miejsca do diabła. Wszystko ergonomiczne. Poza tym kolos: 16,7 m długości, prawie 5 szerokości. W środku można biegać, po pokładzie jeździć rowerem. Nieco popijając idziemy spać.
14\06, niedziela
Niedziela, ale wszystko działa. W marinie jest market, mamy tam zniżkę. Po drugiej stronie ulicy olbrzymi market, tam też zniżka nas obejmuje. Podwieźli towar do mariny. Jacek przez pół dnia przez telefon próbuje coś załatwić z bagażem. Na lotnisku w Istambule jest ponoć przedstawicielstwo LOTu, wystarczy, żeby jakaś larwa podrzuciła nasz bagaż na taśmę, ale dla LOTu to zbyt skomplikowane. Wybitnie dziadowska firma. Z uporem amoniaka piszą maile na lotnisko w Bodrum, ci to mają głęboko w kiszce stolcowej. Może napisać na lotnisko w Istambule? A Turcy wredni. Dzień stracony, bosman obiecuje pomóc. Wolne chwile wykorzystujemy na kąpiółkę w morzu. Woda fajna. Bosman wykonuje kilka telefonów, mamy mieć klamoty wieczorem. Załatwia taksówkę, Jacek i Jurek jadą do Bodrum. Bosman w ogóle fajny facet. Niemiec, wytatuowany jak stary kryminał, dusza człowiek. Od 20 lat mieszka tutaj - bo ładnie. Pochodzi z Bawarii. Narzeka na kiepski biznes. W tym czasie zawsze mieli lato sprzedane (Frankonia), teraz raptem poszło 30% jachtów. Stąd chyba my mieliśmy dobrą cenę. Jacht mamy za pośrednictwem Charter Navigator. Razem z ubezpieczeniem kaucji i innymi drobiazgami to 7900 Euro za jacht z 2010 roku. Naszych bagaży jak nie ma, tak nie ma. Jacek zdobywa jakiś telefon do baby z W-wy, jakiejś VIP-icy w Locie. Ona twierdzi iż dołożyli wszelkich starań i na naszych bagażach są już nalepki do Bodrum. Jutro mamy więc kolejną wyprawę taryfą na lotnisko. Jedyne 50 km. Jak przylecą, od razu płyniemy, jak nie, kupujemy kilka zapasowych gaci i też płyniemy. Tak czy owak jutro w drogę. Kolację jemy w pięknym otoczeniu przyrody. Knajpka wynaleziona przez bosmana, umiejscowiona na wzgórzu, z panoramą Turgutreis i morza z zanurzającym się w nim słońcu. Do kolacji przygrywa na gitarze jakiś sympatyczny hippies. Nastrój ulega poprawie z każdą butelką wypitego wina. Gdyby tak jeszcze te bagaże...
15\06, poniedziałek
Rano bosman, tak jak wczoraj, przynosi świeże pieczywo. Zuch chłopak, zasłużył na flaszkę. Dajemy mu ją. Jacek i Jurek po śniadaniu znów pojadą na lotnisko. Na jachcie mamy internet. Dzięki temu liczne telefony w sprawie bagaży idą głównie przez skype`a. Ale nie wszystkie. Roaming dosyć drogi. Jak dzwonimy do siebie - 7 PLN za rozp. minutę. Do Polski - 5 PLN. Na śniadanie jaja. Oby z bagażami nie było tak samo. W międzyczasie rozpoznajemy wszystkie sznurki na łódce. Jest problem ze stawianiem grota. Nie działa mechanizm korbowy w maszcie (grot jest rolowany w środku masztu). Ekipa remontowa ma problem z wyjęciem urządzenia z masztu. Jak już wyjęli, rozsypało się całe łożysko. Na szczęście udaje im się wszystko naprawić. Docierają nasze bagaże, i to w całości. W bagażu Agnieszki leciała gitara Piotrka. Ma złamany gryf. Bosman dostarcza klej i ścisk stolarski. Przy pomocy noża kuchennego i krawatów (oczywiście klej i ścisk) gitara wraca do zdrowia. Lekka euforia na pokładzie. Można ruszać! Zgłaszamy przez VHF chęć wypłynięcia. Po chwili podpływa ponton, pomaga nam w manewrach. Łódka diabelnie duża, a miejsca na styk. Wypływamy. Stawiamy żagle i obieramy kurs na południe. Mijamy prawą burtą Kos. Andrzej rozpoznaje swoją plażę na wyspie, na której się tydzień temu opalał. Czasem wieje do 30 kn, wtedy jedziemy 11 kn. A czasami flauci. Wtedy kataryna, ale na szczęście rzadko. W 3,5 godziny zrobiliśmy 28 Mm - nieźle. Wpływamy do zatoki Buyuk Limani. Kameralna, piękna zatoczka, ale jachtów też sporo. Jest keja i wolne miejsce na jej szczycie. Ale nam każą wpasować się long side pomiędzy dwa jachty. Miejsca mało i płytko. Pod kilem mamy 60 cm! Wchodzimy, odbierają od nas cumy. Na wprost knajpka, tam zjemy kolację. Nasz postój to w zasadzie wąski kawałek lądu pomiędzy dwoma zatokami. W starożytności jedna była portem handlowym, druga wojennym. Naokoło ruiny starego Knidos. Wejście płatne, ale kasa nieczynna. Obok bramka, otwarta. Trudno, połazimy za darmo. Na kolację jemy świetne ryby. Są świeże, sami pokazujemy palcami, które mają nam przygotować. Z alkoholu rezygnujemy, ceny mają horrendalne. Nasz bosman uprzedził nas ile możemy w knajpie zapłacić, ale te ceny są x 10. Potem kawa na jachcie, jakieś piwo i idziemy spać.
16\06, wtorek
Poranek zaczynamy od kąpieli. Woda bardzo czysta, ale pod wodą pustka. Mało rybek, nie ma jakichś ładnych skałek. Z drugiej strony to i lepiej. Jemy śniadanie, czujemy oddech historii. Naokoło nas resztki starych zabudowań, m.in. amfiteatr. Mieli dwie takie budowle, ten większy na 20 tyś. społeczeństwa. Najstarsze z zabudowań mają 2700 lat. Porównując ten fakt z jakąś cywilizacją na naszych terenach, widać pewien dysonans. W tym czasie to na Mazurach chłopcy stepowali w kapciach z łyka i zbierali chrust na ognisko. Cóż, taki mamy klimat. Przed nami kolejny etap, ok. 36 Mm. Po śniadaniu część się kąpie, reszta zwiedza Knidos. O 11-ej wyruszamy. Wieje początkowo słabo, pierwsze 6 mil na motorze. Potem stopniowo się poprawia. Płyniemy po wodach greckich, brzeg turecki gdzieś daleko. Wiatr powoli tężeje, zmienia kierunek. My też, ale ciągle wieje w tyłek. Osiągamy do 10 - 11 kn. Po minięciu Simi kierujemy się na nasz punkt docelowy. Mijamy pierwszą zatokę, lądujemy w Dalisa Yasak na półwyspie Bozburun. Przepiękna, głęboka zatoczka, otoczona stromymi skałami. Są mooringi i pomost. Wybieramy to ostatnie, mamy postój gratis, w zamian musimy zeżreć kolację w miejscowej knajpce. Na razie, po manewrach stajemy przy kei. Kąpiemy się, ale woda jakaś dziwna. Z pozoru duża przezroczystość, ale jak się pływa obraz nieco się zaciera. Przyczyną jest wpływająca słodka woda z któregoś zbocza. Występuje zjawisko jak przy termoklinie. Są nawet spore ryby, w tym duża murena. Maciek i Jurek uzbrajają się w kusze. Wyprawę początkowo torpedują dwaj lokalesi. Jak się okazało z łódek sprzedają perkal i paciorki. Jeden z nich otrzymuje od nas pseudonim - Paciorkowiec. W końcu obaj odpływają, a nasi płyną na łowy. Niestety, murena gdzieś się zapodziała, zamiast czekać pokornie na swoje przeznaczenie w głębokim oleju, uciekła w skały. Jurek strzelił co prawda inną murenę, ale ta zeszła z ościenia. Idziemy na kolację. Na końcu zatoczki jest nasza knajpka. Po drodze słychać cykady i dzikie kozy. Te zresztą witały nas przy wejściu do zatoki. Mamy do wyboru stół z przystawkami, potem wybieramy dwie duże ryby do pieczenia. Są boskie, i przystawki, i ryby. Obżarci wracamy przy świetle latarek, po skałkach, do siebie. Wieczorna kawa w kokpicie, zmęczeni idziemy spać.
17\06, środa
Rano kąpiółka w sterylnie czystej wodzie. Ryby też wysterylizowali. Poprzedniego dnia widzieliśmy trzy statki rybackie, gigantycznymi sieciami czyściły cały akwen. Pogoda piękna, była zresztą opłacona przy czarterze jachtu. Wypływamy o 11- ej, zgodnie z planem. Przed nami ok. 40 Mm. Nastroje dobre. Wiatr początkowo słaby, rozdmuchiwał się z każdą godziną. Piotr i Maciek grali na gitarze, reszta załogi wtórowała śpiewem. Należy zaznaczyć, iż śpiewaliśmy piosenki nieprzyzwoite lub nawet bardzo nieprzyzwoite. Lekko nie było. Maciek na wędkę złapał przepływający obok nas jacht. Tak jak w dobrym wędkarskim zwyczaju po zrobieniu zdjęć zdobycz została odcięta. Potem plecionki Jurka i Maćka dokumentnie się splątały, trzeba znów było użyć noża. Wiatr tężał, w końcówce robiliśmy po 10 knotów. Na horyzoncie Ekincik. Wpływamy do końca zatoki, stajemy na kotwicy. Marina malutka i zapchana, a my musimy kupić tylko to czego nam zabrakło. Maciek, Piotrek i Andrzej pontonem jadą po trunki, reszta się pławi w ciepłej wodzie. Po godzinie ruszamy do przepięknej zatoki. Rzucamy kotwicę, z tyłu długa cuma na brzeg. Zatoka jak z raju, strome kolorowe skały porośnięte drzewami. Do jednego z nich Maciek wiąże cumę. Kąpiel w czystej, turkusowo - malachitowej wodzie, piękna zieleń drzew, kolorowe skały. Bajka. Pod wodą nieco ryb, Jurek strzela małą murenę i coś małego na przynętę. Po powrocie na jacht stwierdzamy, iż nasza kotwica na 25 metrach nie trzyma zbyt pewnie. Dowiązujemy cumy rufowe i jeszcze raz rzucamy kotwę nieco dalej. Trzyma, ale wachty kotwiczne obowiązkowe. Jemy pyszną kolację, a murenie darujemy życie. Niech podrośnie. Stwierdzamy, iż zbiorniki na fekalia są pełne, nijak nie idzie ich wypompować. Widocznie zapchane są wszystkie odpływy. Pozostaje odsysanie, ale to tylko w marinie. Zmiana planów. Mieliśmy tu pozostać dwa dni, ale z gównem trzeba coś zrobić. Jutro popłyniemy więc do Fethiye. Noc ciepła, gwiaździsta.
18/06, czwartek
Rano pięknie oświetlona zatoka promieniami wschodzącego słońca, ciepło. Wszyscy się kąpią. Jagoda nauczyła się dobrze pływać. Kiedyś w życiu trzeba. Potrzeby fizjologiczne załatwiamy do wody. Te grube też. Po śniadaniu odpalamy katarynę, wiatr słaby, do tego w pysk. Z flautą można płynąć, ale pod - nie da rady. Ciągniemy za sobą wędki, jak zwykle bez efektu - ryby dawno wyłapali. Po kilku godzinach dopływamy do Fethiye. Po drodze mijamy Dolinę Motyli, mamy zamiar zobaczyć ją jutro. W oddali majaczą pobielone śniegiem szczyty gór, mają do 3600 m wysokości. Jak się nazywa to pasmo? Odpowiedź jest prosta - Góry Tureckie. Przybijamy do zewnętrznej kei, od razu wyskakują do pomocy bosmani. Pytamy, gdzie możemy opróżnić szambo, które ze sobą wozimy. Wskazują ostatni, najwęższy basen w środku portu.
Jedziemy. Na końcu przy odsysarce miejsca naprawdę niewiele. Odsysają fekalia. Odcumowujemy i wycofujemy się powoli tyłem. Miejsca mało, ster strumieniowy przy tak dużej łodzi daje niewiele. Wracamy na nasze poprzednie miejsce, cumujemy po zewnętrznej stronie kei long side. Czekujemy się w biurze mariny. Ładnie, czysto, wszyscy uśmiechnięci, kibelki przestronne, klimatyzowane, z kwiatami. Wieczorem idziemy w miasto. Zwiedzamy stare grobowce wykute w skałach. O ludziach, którzy je wykuli nie wiadomo nic, poza faktem, iż wierzyli w życie pozagrobowe. Kiedyś niejaki Andrzej Mleczko na pytanie, czy wierzy w życie pozagrobowe, odpowiedział iż wierzy tylko w takie. Potem zdobywamy szczyt z małą twierdzą na szczycie. Widok piękny na miasto i zatokę. Pijemy piwo w ładnie położonej knajpce. Tutaj czuć prawdziwą Turcję. Stare domki, sympatyczni, niebogaci ludzie, klimat wiejski. Brak turystycznej chołoty. Potem schodzimy z powrotem do miasta, błąkamy się po bazarach. Tutaj turystów sporo. Idziemy na kebab. Lecz to co nam podają (zresztą bardzo pięknie, w jednorazowych glinianych naczyniach otoczonych żywym ogniem), przypomina raczej leczo. Późno w nocy wracamy na jacht. Tam dramatyczne próby złapania ryb przez Maćka i Jurka. Jak zwykle zakończone niepowodzeniem. Ryby owszem, i to duże - są, ale starannie omijają nasze przynęty. Ktoś pyta jaki to gatunek. Przecież to jasne. To ryba portowa.
19\06, piątek
Rano chcemy zrobić zakupy w markecie w marinie i po nabraniu wody szybko odpłynąć. Niestety pogoda się psuje, nadchodzi burza. W związku z powyższym jemy śniadanie w porcie. Pogoda nieco się poprawia, burza nadal grzmi, ale u nas już nie. Odpływamy. Najpierw w kierunku Doliny Motyli, ok. 10 Mm na południe. Piękna kameralna plaża, otoczona stromymi, ale zielonymi skałami. Nie ma dojścia z lądu. Ładna plaża, jest nawet mała keja, stajemy rufą. Idziemy zwiedzić dolinę. Jest tutaj około 70 gatunków motyli, my nie widzimy żadnego. Ale są cytryny i śliwki prosto z drzewa. Bardzo smaczne. Krótka dyskusja czy zostać tu na noc. Jednak odpływamy. Kierujemy się na północny zachód w okolice Gocek. Docieramy do Yassica Adalari. Kompleks małych, zielonych wysepek. Tworzą swoisty mikrokosmos, przypominają nam Tobago Cays na Karaibach. Zacisznie, przepiękne brzegi, ciepła woda. I sporo ludzi. Bajkowe klimaty. Są mooringi, łapiemy jeden z nich. Wachty kotwiczne z głowy. Kąpiemy się, zwiedzamy sąsiednią wysepkę. Szczegóły na zdjęciach i filmie. Wieczorem w kokpicie brzmi gitara, za plecami akompaniują nam cykady.
20\06, sobota
Wstajemy nieśpiesznie. Poranna kąpiółka, potem śniadanie. Wachta kambuzowa ugotowała za mało owsianki. Trudno, sami nie będą jedli. Pokładem rządzi Maciek. Wygania kambuz do garów. Państwo chcą porozmawiać bez służby. Potem znów kąpiel, jeszcze trochę zdjęć i odjeżdżamy. Ze względów rodzinnych Andrzej z Jagodą muszą pilnie wrócić do kraju. Zmieniamy więc nieco marszrutę. W ciągu dnia zaliczymy 2 małe zatoczki w zatoce Fethiye Korfezi, wieczorem zawiniemy do Gocek. Stamtąd rano Banaszaki odlecą do kraju, my będziemy kierować się na Bodrum. Obie zatoki leżą kilka Mm od naszego kotwicowiska. Pierwsze to Tersane Ad. Zatoka w kształcie lejka. Oczywiście brzegi strome, porośnięte zielonym lasem. Kolor wody turkusowy. W zatoczce tłok, jakoś znajdujemy miejsce na kotwicę. Zabawiamy 2 godziny i płyniemy jeszcze kilka mil na południe. Trafiamy do zatoki Kapi. Tam duży tłok, nie ma jak stanąć. Stajemy w zatoce obok. Strzał w dziesiątkę. Najładniejsze miejsce na jakie trafiliśmy. Mamy nawet własną małą plażę - z kozami. Są też chwile emocji. Zatoka głęboka na kilkadziesiąt metrów, w zasadzie 2 metry od skalistego brzegu wypłyca się. Kotwica z dziobu, długa cuma do drzewa z rufy. Jak informuje nas sąsiedni jacht do drzewa nielzia. Dobrą chwilę szukamy miejsca na skale, do którego można by się przywiązać. W końcu cumujemy. Część idzie się kąpać, reszta pozostaje na jachcie. I po chwili walczy z kotwicą. Puściła się dziwka. Manewry kończymy sukcesem. Kąpiemy się, podziwiamy widoki. Aga karmi kozy. Maciek wyciąga z wody sprawny fotelik turystyczny. O 17-ej kurs na Gocek. Wieje fajnie, szybko dopływamy. Wybieramy D-marinę, po prawej stronie od wejścia. Oczywiście natychmiast pojawia się bosman na pontonie i wskazuje miejsce. Na pierwszym pirsie, przeznaczonym dla największych jachtów motorowych. Dokładnie w małej dziupli pomiędzy pomiędzy dwoma z nich. Cumujemy bez obcierki. W biurze szybko załatwiamy procedury i w miasto. Bardzo ładne, czyste, typowo turystyczne. Nie czuć prawdziwej Turcji. Od brzegu osiedle typu Wenecja. Nowe apartamenty, każdy z dostępem do wody za pośrednictwem kanałów. Ale tych turystów prawie nie ma, i dobrze. Wybieramy małą knajpkę z dala od portu. Wspaniała kolacja, potem powrót na jacht. Tutaj konstatujemy, iż nasze przyłącze do prądu to możemy w dupę sobie wsadzić, ale nie do ich gniazdka. Cumują tutaj same olbrzymy, używają inny rodzaj wtyczek, na prąd trójfazowy. Szukamy jakiejś przejściówki na innych stanowiskach, są nawet na 3 jednostkach. Ale oprócz przejściówek są tam też jakieś załogi. Nie idzie sprzętu sprywatyzować. Z sąsiedniego jachtu wychodzi człowiek i pyta czy mamy jakiś problem z prądem. Mamy, oczywiście. Facet podchodzi do budki telefonicznej i dzwoni po elektryka. Jako się okazuje, można zamówić każdego fachowca - mają dyżury. Po kwadransie mamy energię z kei. Tym razem spokojne pogawędki w kokpicie i idziemy spać.
21\06, niedziela
Poranek w standardzie słoneczny. Z wieści z kraju wiemy, iż tam opady, a i z temperaturą cieniutko. Od razu samopoczucie lepsze. W nocy odjechali Banaszakowie, jakoś luźno na tej łajbie. Jakieś drobne zakupy w markecie w marinie i wypływamy. Śniadanie na oceanie. Nie wieje, tzn. 3 knoty, ale w twarz. Na motorze robimy 2/3 trasy, potem nieco zmieniamy kurs i wiatr nieco tężeje. Stawiamy żagle, ostatni odcinek robimy na szmatach. Docieramy do Ekincik. Nasze byłe miejsce zajęte, stajemy nieco dalej. Tutaj też pięknie. Wywalamy cały łańcuch kotwiczny (60 m), kotwica chwyta na 30 metrach. Teraz dwie 50-o metrowe połączone cumy na brzeg. Maciek wiąże sznurek do skały. Napinamy ją kabestanem. Tyle że skała o masie ok. 2 ton odrywa się i zsuwa do morza. Luzujemy cumę z jachtu, Maciek wiąże ją do następnej skały. Potem Aga i Jacek na zmianę kabestanem wybierają nadmiar cumy, zostaje jej równo 50 m. Kotwica napięta jak penis na weselu. Stoimy. Trochę kolebie nami martwa fala, ale mamy przepiękne widoki. Maciek i Jurek toczą beznadziejną walkę z rybosomami. Przy brzegu trochę ich jest, nawet kilka większych, ale na kusze nic do strzału. O wędkach nie wspomnę. Na jachcie nastrój sjesty. Sprawdzamy poziom oleju w silniku, nie wziął ani grama. A ma 110 km. Obok nas kotwiczy jacht z niemiecką banderą, idzie im nie najlepiej. Nic dziwnego, działa sam skipper, łącznie z cumowaniem do lądu. Reszta to tylko obserwatorzy. Słońce powoli chowa się za góry, przy których stoimy. Jemy w kokpicie kolację. Podpływa facet, proponuje dowóz śniadania w dniu jutrzejszym. Towarzyszą mu osy. Gość odpływa, osy pozostają. Interesują się naszym ryżem. Ryż chowamy, osy znikają. Kible na dziobie znów pełne, pozostał tylko ten z tyłu. Jutro będziemy w Marmaris, gówno odessają. Z tymi kiblami to jednak upierdliwa sprawa.
22\06, poniedziałek
Do popołudnia kąpiemy się, nadal próby upolowania ryb na kuszę. Bezowocne. Ale trochę rybek jest. Nie wieje. Jeden kibel zatkany, reszta działa. Po trzynastej odpalamy motor i kierujemy się na Marmaris. Wieje 3 - ale knoty, nie B. Do tego w mordę. W połowie drogi próbujemy postawić szmaty. Walka nie przynosi efektów, przepłynęliśmy na nich może z jedną Mm. I to w tempie żółwia wyścigowego. Przed nami Marmaris. Zatoka tworząca wewnętrzne jezioro, zasłonięte całkowicie od morza wyspą. Tworzy wewnętrzną enklawę. Jest wszystko: mnóstwo jachtów, gulety, są spadochrony ciągnięte przez motorówki, jak również optymistki. Dwie mariny, my wybieramy tą w mieście. Największa (i najdroższa) w Turcji - Netsel Marina. Mamy w planie zrobić jakieś zakupy. No i zrobić porządek z kiblami. Cumujemy przy pirsie z dieslem, jest tam też odsysarka. Każą nam zaparkować w określonym miejscu, pomiędzy jakimś kutrem a pirsem. Ale tutaj tankują tylko olej. OK, przestawiamy się, cóż to dla nas, mamy zaledwie 55 stóp. Znów na styk pomiędzy w/w kutrem, tyle że z drugiej strony i innym jachtem. Okazuje się, iż nasze zbiorniki na fekalia są w zasadzie puste, odpływy gnojowicy działają. Kible też, widać w tym palec Allacha. Przez VHF wywołujemy kapitanat, zgłaszamy chęć postoju. Mają na nas czekać przy wejściu do basenu portowego. Podpływamy, nikogo nie ma. Chwila konsternacji, pojawia się motorówka, wszystko w porządku. Proszą, aby zaczekać kilka minut. Czekamy, pojawia się druga dinghy. Wskazują keję, spokojnie cumujemy. Czekujemy się w biurze, opłata - 135 Euro. Prąd - opłata pre-paid. Jemy suty obiad i na zakupy. Po drodze zwiedzamy nabrzeże. Mnóstwo różnego sprzętu pływającego. Dominują jak wszędzie tutaj, bandery amerykańskie (oczywiście poza tureckimi). Zagłębiamy się w bazar, robimy zakupy. Marmaris ma historię kilku tysięcy lat, ale ostatnio było zwykłą wioską rybacką. Potem zrobił się z tego kurort. Coś takiego jak nasze Zakopane i Sopot razem wzięte, tylko nieco większe. Wracamy na jacht. Pełno knajpeczek, imprezy również na jachtach, tłumy ludzi. Obok naszej mariny ryczy dyskoteka. Nieco dalej co jakiś czas wyje muezin. Raki (takie tureckie uzo) pozwala przetrwać.
23\06, wtorek
Niezbędne zakupy (głównie raki i piwo) i wypływamy. Pozostawiamy za sobą Marmaris. Typowy kurort, ale zrobił pozytywne wrażenie. Największa marina, nikt z nas takiej jeszcze nie widział. Pięknie położona, ma swój klimat. Przed nami spory kawałek drogi. Śniadanie jemy na wodzie. Potem żagle. Na początku wiatr chimeryczny, raz wieje, raz nie. Potem się rozwiewa do 20 knotów. Na bajdewindzie fajna jazda. Jacht dzielnie halsuje, fale bryzgają na pokład. Robimy sesję fotograficzno - filmową. Szybko docieramy do celu. Wpływamy do zatoki Bozukkale. Wybieramy miejscówkę od razu po lewej stronie od wejścia, u stóp twierdzy. Jest pomost, facet z lokalnej knajpki zachęca machając chorągiewką. Stajemy na mooringu. Jest już kilka jachtów. W ciągu 2 godzin stoi ich już 16. Komplet. Dalej są następne miejscówki. Pod wodą trochę rybek, ale bez rewelacji. Na brzegu pojawia się osiołek luzem. Zatoczka jak zwykle malownicza, strome brzegi, w naszej części trochę drzew. Ogólnie trochę zieleni, jest ładnie. Jak zwykle tutaj. Woda czysta, ale zimna. Wybieramy się na piechotę na wzgórze górujące nad wejściem do zatoki. Zwieńczone twierdzą, drobnostka, sprzed 3000 lat. Piękny mur, obecnie oczywiście resztki. Twierdza miała 130 m długości, mury miały 10 m wysokości, 3 m szerokości, 9 wież. Z góry piękny widok na naszą zatokę. Potem kolacja w miejscowej knajpce. To zresztą warunek cumowania do kei. Wieje dosyć silnie, chłodno. Szybko spadamy na jacht. Noc spokojna, Maciek śpi na zewnątrz. Na co dzień mieszka w szafie.
24/06, środa
Wstajemy, kupujemy kilka bochenków miejscowego chleba. Pieką go w klasycznym piecu opalanym drzewem. Przypieczony, z pięknym zapachem i bardzo smaczny. Potem kawka i ruszamy. Pierwsze dwie godziny na silniku, żeby doładować akumulatory. Jemy śniadanie. Potem na szmatach. Wieje fajnie, wicher do 20 knotów. Halsujemy, przez jakiś czas jedziemy po greckich wodach, obok Simi. Za plecami pozostało Rodos. Naszym celem jest zatoka Kargi Koyu. Dopływamy, ale nie jest zbyt atrakcyjna. Wieje, poza tym cywilizacja. Wzdłuż biegnie droga do Datcy, na brzegu jakiś hotel. Olewamy. Płyniemy nieco na południe, kambuz w tym czasie gotuje obiad. Obok naszego niedoszłego celu płytka zatoka, stoi kilka jachtów. Ale nie daje pełnej osłony. Nieco dalej na południe lokujemy się do małej zatoczki (Armotlusu Koyu), pomiędzy dwie duże gulety. Zatoczka jak z bajki. Malutka, piaszczyste dno, kolor wody malachitowy. Dużo zieleni. Woda bardzo czysta i bardzo ciepła. Zatoczka ma kształt litery U, nie jest oznaczona na żadnych mapach jako kotwicowisko. Daje osłonę z każdej strony z wyjątkiem wschodu. Ale ze wschodu tutaj w sezonie nigdy nie wieje. Lekka kąpiółka i jemy wspaniały obiad. Trochę raki, sjesta i do wody. Nareszcie są duże ryby. Na 20 metrach, przy skałach, ale widoczność pod wodą wspaniała. Niestety, poza zasięgiem kusz i wędek. Wiatr się wzmaga, wieje z boku, trochę nami majta. Mamy sporo łańcucha na dnie. Tak jednak bezpieczniej. Obok dwie wielkie, luksusowe gulety. Poza tym ciągle coś dopływa i odpływa. Na wieczór, oprócz nas pozostają po bokach dwie jednostki. Maciek usiłuje coś złapać na podrywkę. Konstrukcja nowa, mocuje do siatki kawałek chleba. Całość na lince przymocowana do bosaka. Po kilku godzinach chleb nieco rozmoczony. Poza nim tylko również rozmoczona podrywka. Połów ryb w Turcji, i to na różne sposoby, to grube nieporozumienie. Lulu.
25/06, czwartek
Poranek w standardzie słoneczny. Kąpiemy się. Z prognozy meteo wynika, iż będzie silnie wiało z N, potem z NW. W porywach do 60 km/godz. Zmieniamy trasę. Początkowo mieliśmy stanąć w jednej z zatoczek na południowym brzegu zatoki Gokova, ale w tej konstelacji to bez sensu. Staniemy pomiędzy Bodrum a Turgutreis. Początkowo wieje, potem wiatr siada. Na jakiś czas - kataryna. Maciek rozwija wędkę do trollingu. Widocznie lekarz mu tak zalecił. Potem zaczyna wiać. Po minięciu Knidos znów żagle. Halsujemy pod wiatr, a ten się wzmaga. Z każdą chwilą, tak jak zapowiadali. W okolicach Bodrum porywy do 34 knotów. W tych warunkach jemy pyszną zupę (kambuz - 2 wachta). Prawdziwa żegluga. W końcu zrzucamy żagle i wchodzimy do docelowej zatoczki Akyarlar. Wieje jak w kieleckim. Brzegi dosyć niskie, nie ma dobrej osłony od wiatru na kotwicę. Wycofujemy się i płyniemy na NE do rezerwowego kotwicowiska - zatoki Karaincir. Tutaj brzegi wysokie, ale są silne wiatry spadowe. Wieje nadal do 34 kn. Nie ma szans na bezpieczną kotwicę. Idziemy w związku z tym do naszej mariny, Turgutreis. Jedyne sensowne wyjście. Po wyjściu na pełne morze, oprócz wiatru jest już duża fala. Bryzgi przetaczają się przez cały jacht. Fale nawet do 3 metrów. Bavarka waży 16 ton, fale raczej rozcina, ale czasem mocno wali kadłubem w wodę. Zmyło nam co prawda nie kosze śledzi i sardynek, ale pozrywało wszystkie żabki ze sztormrelingów. W tych warunkach wchodzimy do portu. Zrzucany szprycbudę przed samymi główkami portu. Meldujemy się przez VHF i wpływamy. Marina leży w niewielkim wgłobieniu linii brzegowej, ale nie jest to zatoka. Od pełnego morza dzieli ją tylko falochron. Fala i wiatr j.w. Falochron tłumi fale, wiatr wieje nadal. Podpływamy do benzyniarni. Tankujemy 111 litrów diesla. Pojawia się portowa motorówka, za chwilę druga. Czekają aż skończymy. Potem pilotują nas do ostatniego pirsu "G". Ustawiamy się i wchodzimy pomiędzy 2 jachty. Problemem jest to, iż podają nam nie ten mooring co trzeba. Stajemy nieco skośnie, nie możemy dojść rufą do kei, jesteśmy zablokowani przez sąsiednie jednostki. Po chwili zmieniają linę na właściwą i możemy przywiązać cumy rufowe. Przepłynęliśmy 379 Mm, w tym 233 na żaglach. Ostatni etap był najdłuższy (68 Mm) i najciekawszy żeglarsko. Jutro pojedziemy do Bodrum zaliczyć tamtejsze muzeum. Uzupełniamy ewidentne braki alkoholu. W zasadzie potrzebne jest tyko whisky, raki i piwo. W sklepie znów uzyskujemy rabat na naszego czarterodawcę. Wieczór w kokpicie. Tuż za naszą mariną jakiś koncert, z wiatrem łomot dochodzi do naszej łódki. Wiatr wyje na masztach i wantach kilkuset jachtów i tworzy piękną kakofonię dźwięków. Koncert gaśnie, wiatr nie. Nie przeszkadza w twardym śnie całej załogi.
26/06, piątek
Rano piękne słońce, nadal wieje, choć słabiej. Ostatni dzień przeznaczamy na zwiedzanie Bodrum. Jedziemy lokalną komunikacją. Bodrum, duży kurort, podobnie jak Marmaris. Pięknie położone. Jest stary amfiteatr i jeden z siedmiu cudów starożytnego świata. Pierwsze na świecie mauzoleum. Teraz to tylko ruiny po trzęsieniu ziemi i grabieżach. Miejsce pochówku Mauzoleusa, od jego imienia podobne obiekty są na całym świecie. Choć jeśli chodzi o towarzysza Lenina wstrzymałbym się od głosu. Zamek Św. Piotra - największe muzeum archeologii podmorskiej w Turcji i jedno z największych na świecie. Poza licznymi amforami, zachowane w różnym stanie zatopione okręty, nawet sprzed 3000 lat, oraz fragmenty ich wyposażenia i ładunków. Zamek sam w sobie przepiękny, zachowany w stanie idealnym. Potem drobne zakupy i wracamy w dwóch partiach. W autobusie żadnych biletów czy też kas fiskalnych. Płacisz kierowcy i jedziesz. Proste. Co prawda nie wolno pić piwa, ale to już gruba przesada. Wpada bosman, sprawdza łódkę, nie ma zastrzeżeń. Zgłaszamy problem z jednym z kibelków, ponton ma też małą nieszczelność. Zgłaszamy też defekt jednej z korb do kabestanów, blokuje się, trudno ją wyciągnąć z gniazda. Zamawia nam transport na lotnisko. Żegna się z Piotrem, mówi że nie wstanie o 4.30. Fajny gostek.
I to już koniec naszego rejsu. Załogę stanowili: Maciek Kulisiewicz (I oficer), Bożena Nyszk, Andrzej Banaszak (II oficer), Jagoda Banaszak, Agnieszka Kuchta (III oficer), Jurek Skupiński, Piotrek Grela (IV oficer), Jacek Sochacki oraz skipper i autor niniejszych wypocin - Jurek Cygler. Chętnych zapraszamy na film z rejsu. Żeglarsko fajnie było.
27/06, sobota
Nasi koledzy - Maciek i Piotrek wyjechali w nocy. Oczywiście zamówiona taksówka nie podjechała. Chłopaki u portowego ciecia zamówili nowy transport. Do kuszy w bagażu głównym Maćka czepiała się jakaś baba na lotnisku w Istambule. Jak wwoził, problemu nie było, jak wywoził, problem zaistniał. Pozostała piątka wyjeżdża o 10-ej. Kąpiemy się w morzu, jemy śniadanie. Bosman jak zwykle podrzuca świeże pieczywo. Zdanie jachtu, czysta formalność. Wszystko OK, jeden podpis i opuszczamy krypę. Transport na lotnisko zjawia się punktualnie. Droga do aeroportu ładna, przez dłuższy czas wiedzie nad morzem. Na lotnisku w Milas sympatyczna niespodzianka. Nasz samolot do Istambułu odleciał przed terminem. Chyba z okazji Ramadanu. Żadne bydlę: Onur Air ani Opodo (tam bukowaliśmy bilety) nas nie poinformowało o zmianie godziny lotu. Oczywiście próby polubownego załatwienia sprawy nic nie dają. Na lotnisku jest biuro Onuru, ale nieczynne. Dwóch miejscowych uśmiechniętych kolesi komunikuje nam, iż z Onur nie mają nic wspólnego, są tylko ich agentami. A to przecież zupełnie co innego. Telefon do Opodo nic nie daje. Jest sobota, chłopcy nie pracują. Policzymy się z nimi po powrocie. Musimy wykupić nowy bilet. Na szczęście są miejsca. Oczywiście dla nas tylko w business class, przecież wyglądamy na takich. W economy miejsc nie ma. Istambuł - są nasze bagaże!!! Jednak można nie zgubić. Przenosimy się na lotnisko międzynarodowe. Przy odprawie bagażu Jurka panienka z okienka ma zastrzeżenia do wystającej wędki. Przy wlocie oraz w Bodrum przy odlocie nie przeszkadzała, tutaj i owszem. Ma być jako bagaż podręczny. No problem. Do momentu odprawy bezpieczeństwa. Tutaj inna uśmiechnięta panienka twierdzi, iż takie rzeczy to tylko w bagażu głównym. Zabiera sprzęt, spisuje dane pasażera i ma ją dostarczyć do bagażu głównego. Obok nas jakaś kobieta w ten sam sposób oddaje składany wózek dla dziecka. W Polsce się okaże.
Reasumując: fajne żeglarstwo, super łódka. Ludzie nad morzem w porządku. Wszelkiej maści urzędnicy, a szczególnie ci na lotniskach - istna swołocz, kozy pasać, a nie turystów obsługiwać. Zdecydowanie bliżej im do Azji niż cywilizacji w Europie. Odlatujemy nieco opóźnieni. Na lotnisku w Warszawie są wszystkie bagaże. No może nie wszystkie, wędki szlag trafił (wózek dla dziecka przyleciał, miał chyba mniejszą wartość rynkową).
Na koniec kilka reminiscencji.
1. Załoga
Podstawą udanego rejsu jest dobór ludzi. Tutaj wszystko było OK. Szkoda iż Jagoda i Andrzej nie mogli dotrwać do końca rejsu. Wszyscy wiedzieli co mają robić, i co najważniejsze potrafili to robić. Nie było żadnych konfliktów. Wszystko grało, nie tylko na gitarach.
2. Jacht
Bavaria 55 cruiser, największa z tej serii. Jacht naprawdę przemyślany. Wszystko na i pod pokładem ergonomiczne. Nie było żadnych wystających przedmiotów. Nikt się o nic nie skaleczył. Duża ilość uchwytów na i pod pokładem. Pokład płaski, nic nie wystaje. Obsługa żagli prosta. Bez nadmiaru linek. Grot rolowany w maszcie, działał bez zarzutu. Jak na tak duży jacht dobra widoczność dla sternika. Dobrze ustawiony ploter, widoczny nawet w południe. Jacht miał dwie płetwy sterowe, ustawione pod kątem. Działały znakomicie. Jacht bardzo sterowny, nawet przy silnym wietrze na pełnych żaglach poddawał się lekko sternikowi. Miał słabą tendencję do ostrzenia w silnych szkwałach. Dwie płetwy redukowały efekt zarzucania rufy w lewo przy cofaniu, ale nie do końca. Kotwica nieco mała jak na taką łódkę, powinna być znacznie większa. Z rufy dobrą opcją była przesuwana deska dla sternika, można nią było ustawić żądaną odległość od koła sterowego. Poza tym można było pod kątem ustawić podłogę pod sternikiem, tak że sternik przy przechyłach miał komfort stania. Walczył z żywiołem, a nie o to jak się zapierać, aby się nie wywrócić. Opuszczana elektrycznie platforma kąpielowa z garażem na ponton - nic dodać, nic ująć. Ponton nie pęta się po pokładzie, dwie osoby wystarczą, żeby go obsłużyć. Nieco źle jest ustawiona manetka gazu, za nisko jak na tak dużą łajbę. Jak się siedzi, wszystko OK, przy manewrach w porcie istotne utrudnienie. Ster strumieniowy bardzo ważny, jednak przy tak dużej wielkości jachtu nieco za słaby. Tutaj trzeba wszystko przewidzieć, manewry trzeba robić na jeden raz (te w portach). Silnik 110 km, pewny i wystarczający w każdych warunkach. Pod pokładem dużo miejsca, olbrzymi kambuz, kosztem kabin. Te z dziobu nieco małe, ale ogólnie to tam się tylko śpi, a żyje w messie. Wszystko ergonomiczne, zawsze jest się za co złapać przy przechyłach. Stolik nawigacyjny wystarczający, brak GPS, jest tylko w ploterze przy sterniku. Był tam co prawda monitor LCD, ale nieczynny. Był też radar i Navtex, ale oba też nieczynne. WC elektryczne, wygodne w obsłudze. Ogólnie jacht w porządku, świetnie pływa, łatwy do manewrowania. Na jachcie mieliśmy wykupiony internet, sprawa bardzo istotna i przydatna.
3. Akwen
Turcja dla Polaków jest terenem dziewiczym. Na naszej trasie spotkaliśmy tylko jedną biało-czerwoną banderę, oraz drugą ekipę w ostatni dzień w naszej marinie. Mało również informacji w polskim necie. Akwen bardo piękny i przyjazny. Dużo marin na najwyższym poziomie. Mnóstwo przepięknych zatoczek, w wielu przypadkach z kejami. Bezpieczne kotwicowiska, głównie na wschód od Knidos (tzw. wybrzeże egipskie, najładniejsze). Głęboko, w zasadzie brak jakichś mielizn i skał. Jeśli są, to widoczne i dobrze oznakowane. Przy brzegach głęboko, zawsze można się przywiązać rufą do skały lub drzewa. Dno w zatokach głębokie, ale piaszczyste. Dobrze rzucona kotwica będzie trzymać. Pomosty przy restauracjach bezpłatne (prawie wszędzie mooringi), pod warunkiem zeżarcia kolacji. Proponują WC i prysznice. Wszędzie zielono, woda klarowna, dobra widzialność. Ryby pod kątem wędkarskim w zasadzie nie występują. Brak starych miasteczek przy dostępnych brzegach, jeśli już, to raczej nowoczesna infrastruktura. Ogólnie akwen bardzo zachęcający, o wiele ciekawszy niż Grecja czy nawet Chorwacja. My chyba tu jeszcze wrócimy.
4. Infrastruktura
Oprócz taksówek kursują tanie autobusy. Zaopatrzenie w wodę i prowiant bez zarzutu. Linie lotnicze Onur Air - naprawdę tanie linie, pod kątem obsługi klientów. Takie same luje jak LOT. Ogólna zasada - jeśli można pomóc, na pewno nie pomogą. Należy korzystać, jak nie ma innej opcji, tylko w stanach zagrożenia życia. Brak jakiegokolwiek kontaktu z ich personelem na lotniskach, nikt do drani się nie przyznaje. Turcy odmawiają jakiejkolwiek pomocy czy wydania jakiegokolwiek zaświadczenia. To nie ich problem, że ty masz problem. LOT - dno i wodorosty. Szkoda że finansowane z naszych podatków.
Miejscowa ludność nastawiona przychylnie, z wyjątkiem tej na lotnisku. Są sympatyczni, pomocni, wiedzą z czego żyją.
Ogólnie Turcję polecamy dla żeglarzy.
Firma czarterowa Frankonia - dobry sprzęt i ceny. Pośrednik - Charter Navigator - godny zaufania.
Organizując wyprawę należy korzystać z innych przewoźników, najlepiej z niemieckich - od początku do końca. Startować z Berlina (Lufthansa otworzyła kolejne dogodne połączenie z W-wy, jest dostępna sieć tranzytowa do Bodrum, Gocek i innych miast). Unikać czegokolwiek, co trąci Turcją (ich linie lotnicze i obsługa na lotniskach to wyjątkowo rzadkie g...) lub LOTem. Skrót LOT Anglicy tłumaczą w sposób prosty: a Lot Of Trouble. Mają rację.
I to już jest koniec. Dalsza część spraw związanych z LOTem i Opodo to już będzie następna opowieść. Taka z serii kryminalnych.