Bałtyk: fale, śledzie, parawany, bursztyny… Skojarzeń jest wiele, ale raczej nie należy do nich pustynia. A zdaniem naukowców, powinna. Bałtyk to jedyne morze jakie obecnie posiadamy, więc tym bardziej przykro jest nam słuchać, że się kończy, dusi i wymiera. Na szczęście, pewien profesor wymyślił jak rozwiązać ten problem. Jego pomysł jest… interesujący.
Morskie strefy śmierci
Wyobraźmy sobie wielki błękit, który jest pusty. Zupełnie, absolutnie pusty, jak woda w gigantycznym, sterylnym basenie. Nie ma tam ani jednej rybki, meduzy czy mątwy, nie wspominając już o takich ekstrawagancjach, jak wieloryby albo delfiny.
Upiorna wizja, nieprawdaż? Aby się sprawdziła, wcale nie potrzebujemy drugiego Czarnobyla - wystarczy, że spełnione zostaną jednocześnie dwa warunki: mało tlenu i dużo siarkowodoru. Wbrew pozorom, całkiem łatwo jest osiągnąć taki stan.
W takim miejscu nie przeżyje zupełnie nic - poza bakteriami rozkładającymi szczątki pechowców, którzy nieopatrzenie się tam zaplątali, a następnie udusili. A rozkładając je, bakterie wyprodukują jeszcze więcej trującego siarkowodoru. Uroczo.
Niestety, takich stref śmierci jest już na Ziemi całkiem sporo, a największa z nich znajduje się… ta-daaam, na Bałtyku. Jej powierzchnia wynosi jakieś 60 tys. km kwadratowych. Na razie.
Skąd się to wzięło?
Dobre pytanie. W wielkim skrócie, powody są następujące:
1.Zanieczyszczenie wód. Bałtyk to morze mające pecha. Nie dość, że płytkie, to jeszcze otoczone kilkoma krajami od dziesięcioleci zrzucającymi do niego tak zwane „ścieki bytowe”.
2. Paszowce. Statki, które wyławiają wszystko to, co jest zbyt małe, by trafić na stół - i dlatego trafia do karmy dla zwierząt. Są to albo bardzo małe, albo bardzo młode organizmy. W obu przypadkach jest to katastrofa dla ekosystemu, bowiem zostaje on załatwiony u samego źródła.
3. Iperyt. Pozostałość z czasów wojny, a zarazem tykająca bomba, o której na razie wszyscy wolą nie pamiętać. Właściwie powinni się nim zająć ci, którzy tę wojnę wywołali, ale ciężko byłoby przetransportować cały ten złom do Berlina.
4. Nawozy. Glony w Bałtyku rosną jak oszalałe, ponieważ do wody dostają się nadprogramowe składniki odżywcze z pól uprawnych. Glony nie są jednak wieczne, a kiedy obumierają, opadają na dno, gdzie są rozkładane przez bakterie. Niestety, do tego procesu bakterie zużywają takie ilości tlenu, że zwyczajnie nie starcza go już dla innych organizmów. No i przy okazji produkują trujący siarkowodór.
Zabełtajmy Bałtyk
Część z powyższych problemów można by jakoś rozwiązać - przynajmniej do pewnego stopnia. Nie będzie to jednak proste, choćby ze względu na fakt, że kraje nadbałtyckie różnią się od siebie pod względem zamożności, przepisów, podejścia do kwestii ekologii, sposobów prowadzenia upraw, i tak dalej. Jednym słowem, opracowanie jakieś wspólnej strategii graniczy z cudem. Na szczęście, jest zupełnie inny pomysł: można zabełtać Bałtyk.
Jak to ma działać? Zacznijmy od tego, że w naszym morzu nie ma silnych prądów. Skutkiem tego, woda bardziej słona i prawie pozbawiona tlenu zalega niżej, a tuż przy powierzchni woda jest niemal słodka, za to bogata w tlen - bo produkują go żyjące tam glony.
Prof. Anders Stigebrandt z Uniwersytetu w Göteborgu wymyślił, że gdyby zabełtać Bałtyk, natleniona woda z góry zmieszałaby się z tą toksyczną z dołu i średnia byłaby… no, może daleka od ideału, ale już akceptowalna dla organizmów. Do tego celu miałoby posłużyć 100 stacji pomp głębinowych, które byłyby zasilane z elektrowni wiatrowych.
Pomysł jest ciekawy - i kosztowny, bowiem szacuje się, że jego realizacja pochłonęłaby co najmniej 200 milionów euro. Nasuwa się zatem pytanie, kto miałby za to zapłacić? Wszyscy solidarnie? Każdy Proporcjonalnie do długości linii brzegowej? A może najwięksi - najwięcej? I znów wracamy do kwestii relacji sąsiedzkich. Nic zatem dziwnego, że po przeprowadzeniu kilku testów, pomysł zarzucono. Niedługo może się jednak okazać, że sytuacja zmusi nas wszystkich do osiągnięcia jakiegoś konsensusu. Może to i dobrze? Zawsze to miło pogadać z sąsiadami.
Tagi: Bałtyk, ryby, ekologia