Mieliśmy pływać Shine’m tydzień po południowych Mazurach we troje z Agą i Anią (niedawno skończyła 4 lata), ale plany przyjęły inny obrót. Dzięki uprzejmości właściciela Delphia Yachts, pana Kota, otrzymaliśmy morską łódkę, Delphię 47. Jacht z duszą, na niej niejaki Cichocki z Olsztyna opłynął kilka lat temu globus.
Jacht nieco inny od typowej Delphii, typowy cruiser. Wyróżnia go solidność zabudowy, wzmocniony takielunek i mnóstwo innych szczegółów. M. in. szprycbuda z laminatu. O grubości 2 cm. Jacht po remoncie, przystosowany do pływania w pojedynkę, ma nawet mały warsztat w jednej z kabin. Na top masztu można wejść po składanych stopnicach. Może wejdziemy, żeby zrobić jakieś ekstremalne foto. Jacht stoi do odebrania w Górkach Zachodnich, w marinie Delphia Yachts. Trzeba tam dotrzeć. Przebijamy się z Giżycka trasą północną, omijamy Olsztyn. Jak zwykle odcinek drogi pomiędzy Elblągiem a Gdańskiem to permanentny remont. Tym razem całej trasy. Koszmar. Planujemy dotrzeć do mariny na 10-ą, po drodze robiąc zakupy, ale korek modyfikuje plany. Najpierw odbierzemy jacht, potem sprawunki. Poprzedniego dnia przeszedł front burzowy z silnym wiatrem, tak ma być jeszcze w sobotę.
Pogoda w trakcie drogi dobra, w Giżycku leje. Od razu lepiej na duszy. Taka klasyczna polsko-katolicka cecha. Nie chodzi przecież o to, żeby nam się polepszyło, wystarczy, że sąsiadowi się pogorszy. Dojeżdżamy z półgodzinnym opóźnieniem, informujemy o tym fakcie telefonicznie bosmana. Sympatyczny facet, żeglarz z krwi i kości. Przekazanie jachtu symboliczne i bardzo szybkie, w zasadzie nie ma co tłumaczyć. Teraz do najbliższego sklepiku, kupujemy co trzeba. Pakujemy się do auta, już chcemy odjeżdżać, ale szybkie sprawdzenie sprawunków. Brak oktanów, poważny błąd. Wracamy, pani w sklepie nie jest zdziwiona, takie zakupy, ale bez procentów? Niejedno w życiu widziała (do czego się zachęcająco przyznaje ), no ale są i gapy. Potem powrót do mariny, ształujemy nasze bambetle i odmeldowujemy się w bosmanacie.
O 12-ej, tak jak planowaliśmy, wypływamy na zatokę. Wieje z południa i to słabo, pełne słońce, gorąco. Rozbieramy się do gaci, totalna plaża. Prędkość nie poraża, ok. 3 kn, ale wiatr 1-2 B. Potem stopniowo się wzmaga, nasza prędkość przyjemnie wzrasta do 7 kn. Super żegluga. Hel coraz bliżej, burza idąca od Pucka też. Wygląda poważnie. 0,5 Mm przed portem zgłaszamy się przez UKF-kę, zapraszają, mają miejsca. Zrzucamy szmaty i wchodzimy do portu. Miejsce co prawda jest, ale na 12-o metrowych Y-bomach. Longside nie staniemy, bo wszystko zajęte. Lokujemy się do pierwszego miejsca przy północnym pirsie w porcie żaglowym. Prognozy nie są jednak zachęcające, w nocy ma być sztorm. I to idący z południowego wschodu, najgorsza opcja dla Helu. Wiatr zresztą tężeje. Postanawiamy zmienić postojówkę, wybieramy miejsce przy falochronie, też Y-bom krótki, ale nieco lepsza osłona. Podchodząc zahaczamy z lekka o słupek z prądem naszą kotwicą, ten nieco się poddaje. Ale jest cały. Zakładamy oprócz cum szpringi oraz odciągi na sąsiednie pomosty. Jedna cuma pozostaje w zapasie. Nadchodzi burza, leje krótko ale wieje już bardzo silnie. Na kei zewnętrznej robi się trochę miejsca, dwa jachty uciekają do Gdańska. Natychmiast startuje tam jeden jacht (Delphia 40), po jakimś czasie ten sam zamiar ma druga Delphia, tyle że 47-ka z naszej mariny (XII). Żeglarze na niej jacyś dziwni, grot zrzucony w nieładzie, nie zaszyty, a wieje. Poza tym wykonują dziwne manewry. Można trochę wypić, ale żeby od razu aż tyle? Wszystko wskazuje, iż możemy być świadkiem morskiej katastrofy. Łoskot stali słychać w całym porcie. Jachty zderzyły się kotwicami, taranowała 47-ka. Potem jak się okaże, uszkodzili swoją kotwicę. 40-ka wyszła bez szwanku. Jest jednak sprawiedliwość na tym świecie.
Oba jachty w końcu stają longside. My stoimy tam gdzie już jesteśmy. Idziemy w miasto. Magnesem dla Ani jest fokarium, tam też się kierujemy. W morzu nikt się nie kąpie, spory przybój, choć to tylko zatoka. Wracając zachodzimy do knajpki, jedni jedzą zupę rybną ( doskonała ), inni flaki. Potem wspaniały łosoś z grilla. Wracamy na łódkę. W oddali błyska burza, a wiatr szybko przybiera na sile. Przed 24-ą wieje już 10 B. I to z SE. Całe szczęście, iż zmieniliśmy lokalizację. Niewiele to jednak daje. Jachtem szarpie niemiłosiernie. Możemy tylko czekać. W nocy ktoś puka do jachtu, porwała nam się cuma łącząca nasz dziób z knagą na pomoście. Wiążemy zapasową, ta z kolei wyrywa knagę z kei. Jazda coraz lepsza. Zakładamy podwójną cumę do spojlera trzymającego pomost z falochronem, musi to cholera wytrzymać. Reszta nocy przebiega na nasłuchiwaniu czy coś nie trzaśnie. Do rana już nie było niespodzianek.
Postój: 54o 21’ 475” N, 18o46’ 844” E
12/08/18, niedziela
Rano, tak jak zapowiadali, wieje 8B ( w porywach do 9 ), nie ma co wychodzić z portu. Nikt zresztą nie wychodzi, na zatoce nie ma żadnego jachtu. Ma to nieco siąść pod wieczór, następny dzień ma być lepszy. Potem znów ma przywalić. Rano chcieliśmy kupić świeżą rybę, ale żaden kuter nie wyszedł w morze. Cały dzień spędzimy na łażeniu po miasteczku. Na śniadanie pałaszujemy faszerowaną cukinię ( przepis włoski, udostępnię na życzenie ). Potem wielogodzinny spacer po Helu. Znów fokarium, oglądamy karmienie fok i związane z tym popisy. Zabawy z piłką, kółkami, przybieranie różnych póz przez te przemiłe zwierzęta. Ponoć są nawet smaczne. Po fokach muzeum rybołówstwa w pięknym budynku starego kościoła. Przelotny deszcz powoduje iż na chwilę lokujemy się w knajpce. Potem idziemy w stronę latarni morskiej. Jest oczywiście kolejka, Ania z Agą tam jeszcze nie były więc drepczą na górę. Dwa Jurki dochodzą do wniosku iż z dołu też dobrze widać i zasiadają przy piwie. Potem powoli wleczemy się na plażę zwiedzając po drodze zabytki militarne.
Bunkry, armaty, tchnienie historii. Armaty zakupione przez przedwojenny rząd Polski ze Szwecji. Bateria 4 armat kosztowała 160 000 ton węgla, tym żeśmy zapłacili. Był to zresztą najdłużej broniący się bastion Polskiego Wojska w 1939r. Z dział Boforsa dwukrotnie trafili pancernik Schleswig – Holstein. Zestrzelono też 32 samoloty Luftwafe. Bateria dział nosi imię komandora Laskowskiego, jednego z obrońców. Został zamordowany w 1952 r. przez komuchów w sfingowanym procesie. I pomyśleć, że te czasy teraz wracają. Przed nami plaża, dla Ani będzie to pierwszy bezpośredni kontakt ze słoną wodą. No powiedzmy, z lekko osoloną. Ale przeżycie jest. Ania jest zaskoczona siłą fali, ale szybko się do tego przyzwyczaja. Biega, skacze, zbiera muszelki. Coś mi to przypomina z początku lat siedemdziesiątych jak byłem z rodzicami i bratem nad Bałtykiem. Ale czasy były zupełnie inne. Byliśmy wtedy niedaleko Łeby, mieszkaliśmy w jakimś domku w Karwi, a żyjący dziadek gospodarza był cząstką historii świata. W czasie pierwszej wojny światowej był w Wermachcie ( pamiętacie dziadka Tuska ? ), miał stopień kaprala. Jego podwładnym był m. in. szeregowy, mały skurwiel z przystrzyżonym wąsikiem, niejaki Adolf Hitler.
Wracamy do naszych czasów. Żeby wyschnąć ( nie wzięliśmy ręczników ), wpadamy na kawę do plażowej knajpki. Tam Ania daje popis taneczny. Potem powrót na nasz jacht. Tuż przy nas jest wędzarnia ryb, ceny bardzo rozsądne. Nabywamy drogą kupna po śledziu i makreli na twarz. Jemy w kokpicie. Ryba pyszna. Szkoda zapełniać żołądek chlebem i surówkami. Potem jeszcze jeden spacer na pobliską plażę. Wieczór spokojny. Zagląda do nas bosman. Do innych łódek zresztą też. Pyta czy chcemy tutaj jeszcze dłużej pozostać. Po informacji iż rano wypływamy widać ulgę na jego twarzy. W końcu wyrwaliśmy wszystko co było do wyrwania, a jutro wieczorem ma znów potężnie wiać z SE. My mamy zamiar dojechać do Władysławowa. Wszystkie przeloty będą raczej krótkie ze względu na Anię, to jej pierwszy morski rejs. I chyba nie ostatni.
Postój: j.w.
13/08/18, poniedziałek
Rano pogoda przyjazna, pogodnie, ciepło, jest nieco wiatru. Rzucamy cumy o 07.30 i opuszczamy Hel. Wieje słabo, ale powalczymy na żaglach. Wieje z S zaledwie 8 węzłów ale jacht toczy się dostojnie. Cel niezbyt odległy, Władysławowo. Pojawiają się też inne jachty, wczoraj nie było nikogo. Śniadanie jemy na morzu. Żegluga totalnie plażowa. Nawiązujemy łączność z Giżyckiem, tam leje. Humory po tej wiadomości od razu lepsze. Tak po prostu. Poza tym zaczął się nowy tydzień pracy, ale nie dla nas. To też znakomicie poprawia morale. Czym bliżej południa – tym słabsze podmuchy. W końcu o 11-ej zrzucamy żagle, włączamy motor. Tym razem rybacka prognoza pogody nie sprawdziła się. O 17-tej dopływamy do Władysławowa. Większą część drogi udało się jednak zrobić pod żaglami. Cumujemy w najszerszym Y-bomie, ale i tak jesteśmy na styk. Duża ta nasza łódka, w tym porcie największa. Pojawia się bosman, kasuje mniej niż w Sztynorcie. A jednak można. Tuż za nami z wielgachnego dźwigu skaczą na bungee. Jak w dowcipie Mleczki, można się bawić bez alkoholu, ale to bardzo niebezpieczne. Na kei jest sklep wędkarski. Ekwipunku nie zabraliśmy z Giżycka. Kupujemy najtańszy zestaw łącznie z przynętami. Śliwa zaczyna łapać z jachtu, pozostali idą po zakupy, potem na plażę. Ania szaleje w ciepłej wodzie. Trudno ją stamtąd wygonić.
Z powrotem jeszcze lody i na okręt. Tam w garnku 3 dorodne okonie. Dokupujemy jeszcze żyłkę, haczyki i zwielokrotniamy efekt wędkowania, mamy 20 sporych pasiastych ryb. Będzie co jeść. Obok nas cumuje mały jacht z Gliwic, w ramach szkoły narciarsko-żeglarskiej. Najmłodszy uczestnik kursu ma min. 45 lat, reszta sporo więcej. Na łódce dryl, załoga karna, pyta kapitana o możliwość zejścia na ląd. Tak, ale jeden musi zostać. Chyba za karę. Wychodzi, że gówniarz ( ten 45-o letni ), ma wachtę. Dołącza do nas inny sąsiad z partnerką. Jest z Wrocławia. 2 l. temu po raz pierwszy poznał żagle na Mazurach i zapałał do nich miłością. Ma już morski jacht, chce wkrótce opłynąć świat. Na razie poza polskimi portami na Bałtyku jeszcze nie żeglował. Testament chyba też już spisał. Fajny gostek. My jesteśmy już po flaszce Bolsa, on przynosi butelkę rumu. Trudno, damy radę, na żaglach lekko nie jest.
Postój: 54o 47’ 847” N, 180 24’ 955” E
14/08/2018, wtorek
W nocy burza z silnymi piorunami. Poza tym spokojnie. Wg zapowiedzi, ma wiać 5-6 B, w porywach do 7. Się okaże. Startujemy o 9-ej. Pomimo mieszanki wybuchowej spożytej dnia wczorajszego, bez śladu kaca. Widocznie powietrze morskie ma te same właściwości co mazurskie, czyli lecznicze. Pogoda w kratkę, trochę słonka, trochę przelotnych opadów. Tylko z wiatrem kiepsko. Wieje 2-3 B, sporadycznie nieco więcej. Walczymy na żaglach do 14-ej, czasem, ale to bardzo rzadko, uzyskujemy 7 kn, potem żegluga na żaglach mija się z celem. Wiatr poniżej 8 węzłów, i to w pysk ( a prognoza ? ), odpalamy motor. Idzie spory opad. Leje tak, że brzegu nie widać. Opad się kończy po pół godzinie ( w Giżycku nie pada, niech to szlag trafi ). I zaczyna silniej wiać. Tak ze 20 kn, ale prosto w pysk. Do celu mamy ok. 8 Mm, pozostajemy na motorze. Szybko pojawia się spora fala. Jacht mozolnie posuwa się do przodu. Widać falochron Łeby, potem pojawia się pława podejściowa. Przez radio meldujemy się w porcie, marina nie odpowiada, pogadać można tylko z portem, co też robimy. Niedaleko boi obieramy kurs 2030 i przy sporej, 1,5 metrowej fali ( również przy bocznym prądzie ), wchodzimy w główki portu w Łebie. Po obu stronach kanału tłumy spacerowiczów, jesteśmy dla nich atrakcją. Oni dla nas zresztą też.
Niedaleko od wejścia po prawej stronie otwiera się ładna marina. Przy wejściu jest stacja paliwa, chcemy się trochę dotankować. Zamknięta na 4 spusty. Poza tym stoi przy niej zacumowany longside opuszczony jacht. Marina ma jeden drobny feler, tylko pierwszy ponton jest dla nas wystarczająco głęboki, i to od strony wejścia. Potem spłyca się poniżej 2 m. Poza tym jest kompletnie zajęty od strony wejścia, pozostają nam dwa wolne Y-bomy po jego północnej, nieco płytszej stronie. Pojawia się bosman, jak zwykle sympatyczny gostek. Zaleca postój w jednym z dwóch wolnych miejsc. Tak też robimy. Całe szczęście, iż dno to czysty żywy muł, sonda wskazuje 1,6 m, my mamy 2,2. Balast nieco orze w mule, choć tego zupełnie nie czuć. Y-bom ma szerokość dokładnie taką jak nasza łódka. Po raz kolejny wchodzimy bardzo ciasno. Osobiście jak każdy facet lubię wchodzić ciasno ( najlepiej jeszcze z sygnałami dźwiękowymi z drugiej strony ), ale nie w tej sytuacji. Cumujemy dziób, potem nieco luzujemy cumy i trochę się cofamy, za ciasno dla nas. Siłą naszych mięśni rozpieramy Y-bomy i poprawiamy odbijacze. Stoimy. Chcemy od razu uiścić opłatę, ale bosman jakiś taki inny. Odpocznijcie, zjedzcie coś, nie pali się. Zapłacicie sobie później. Klimat jak z Blue Lagoon na St. Vincent 5 lat temu. Tam też dopływamy, cumujemy, Pierwszy idzie z papierami zrobić odprawę, w końcu dopłynęliśmy do nowego kraju do port of entry. Wracają z tacą drinków. Przypłynęliście do naszego pięknego kraju? OK! Odpocznijcie, wypijcie po drinku, pójdzie sobie coś zobaczyć. A odprawa to jutro. Mamy czas. Drinki cholera wylali, piliśmy z tacy. Rok potem dopływałem do portu w Sztynorcie Twisterem 780. Byłem sam, wiało jak diabli, łapałem bojkę i cumowałem sam, na kei stało 2 tzw. bosmanów. Młode chłopaki, jeden trzymał w ręku kwit za opłatę portową, drugi ręce w kieszeni. W momencie kiedy schylony łapałem keję z cumą w ręce, palant ( tak trzeba to chyba określić ) usiłował wręczyć mi paragon ( też się k…a schylił ). Poprosiłem żeby się chwilę wstrzymał aż zacumuję. Jak skończyłem usłużnie pobrałem kwit, przy okazji spytałem, czy nie mogli panowie trochę pomóc przy cumowaniu. Na to padła odpowiedź: „chyba ma pan patent sternika ?” Nie miałem dalszych pytań. Kompletne pojebstwo, chyba elektorat partii obecnie rządzącej. Są ludzie którzy rozumieją żagle, i tacy, co ich w ogóle nie czują. Na razie tyle dygresji. Teraz plaża.
Jest zachodzące słońce, ciepła woda. Ania znów szaleje w wodzie. Fala spora, jest silny prąd. W pewnym momencie nurkuje pod falą. Tata wyciąga topielicę, płacz szybko ustaje. I znów do wody. Wracamy na jacht, pozostawiamy ręczniki i idziemy w miasto. Po drodze obraz kompletnie odpustowy. Szwarc, mydło i powidło. Wszędzie głośno, poza tym zjazd motocyklistów. Znajdujemy mały sklep spożywczy, musimy kupić kilka rzeczy. Pytamy, do której otwarte. Answer: do 24-ej, ale jak trzeba to i dłużej. Jakiś normalny sklep, przyjazny ludziom. Zakupy zrobimy wracając. Po drodze zahaczamy o lunapark. Propozycja aby Ania pojeździła młynem diabelskim z Agą napotyka opór tej ostatniej. Za wysoko i do tego jeszcze się kręci. A wydawałoby się, iż praca w wydziale prewencji ( czyli mówiąc potocznie napierdzielanie się z menelami ) uodparnia człowieka, a nawet kobietę. Chyba jednak nie do końca. W centrum, w knajpce na kutrze jemy tatara ze śledzia (super!) + danie podstawowe, czyli dorsz. Potem w drodze powrotnej zakupy w poprzednio namierzonym sklepie. Powrót na jacht i spokojna degustacja trunków. Jutro powrót.
Postój: 54045’ 875” N, 170 33’ 006” E
Tagi: rejs, Bałtyk, Delphia Yachts