WSTĘP
Tak się złożyło w naszej trudnej historii Polski, że historię polskiego żeglarstwa zaczęliśmy „pisać” wraz z odzyskaniem Niepodległości, a nawet ciut wcześniej.Żmudnej pracy opisania tej historii podjęli się Aleksander Kaszowski i Zbigniew Urbanyi w monumentalnym dziele
„Polskie jachty na oceanach” [
Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1986]. Nieżyczliwi, jakich w Polsce zawsze jest pod dostatkiem, zarzucali autorom serwilizm wobec władz PRL. Rzeczywiście, w słowie „Od Autorów” czytamy w pewnym miejscu:
Poparcie władz i szeroki dostęp do morza stworzyły zupełnie odmienne warunki rozwoju sportu żeglarskiego (!). A jak Szanowni Autorzy mieli sobie zapewnić przychylność cenzury i wydanie tak obszernej książki?! Już kawałek dalej używają eufemizmu
...mimo przejściowych trudności (!). Ci, którym dane było żyć w tamtych czasach wiedzą, co się kryło za tym określeniem! De facto dopiero 3 lata po śmierci J. Stalina nastąpiła odwilż w sprawach żeglarstwa, a w 1959 roku uruchomiono drugi, po Jastarni, ośrodek szkoleniowy PZŻ w Trzebieży. Miałem „przyjemność” napełniać sienniki słomą na rozpoczęcie I turnusu w lipcu 1959 r.
W książce utrwalone zostały osiągnięcia polskich żeglarzy i polskich jachtów. Wspomniana książka jest niedostępna, a rosną kolejne pokolenia, dla których historia dokonań polskich żeglarzy jest białą plamą. W 2004 r. minęło 80 lat od zarejestrowania Polskiego Związku Żeglarskiego i z wielką pompą przygotowywano to jako 80-lecie tego związku. Sugerowałem, aby z tej okazji wznowić to wydanie - bezskutecznie. Wmawiano nam, że Jubileusz PZŻ jest tożsamy z historią polskiego żeglarstwa. Wielka szkoda, bo kto czytał tę książkę, przekona się, że historia związku a historia żeglarstwa to dwie różne sprawy i musi pochylić czoła nad skalą gigantycznej pracy jaką wykonali Autorzy. Szkoda, że wiele pokoleń żeglarzy nie ma do niej dostępu. Dalej nie tracę nadziei, że jednak druk zostanie wznowiony. Mamy teraz 90-lecie, a za 10 lat okrągłe stulecie! Może?
Korzystając z tej pozycji literatury żeglarskiej, dokonując wyboru najważniejszych wydarzeń i z konieczności - olbrzymich skrótów, postanowiłem dla tych, których to interesuje, napisać co niżej. Macie wolny wybór, bo były czasy kiedy znajomość historii polskiego żeglarstwa była obowiązkowa na egzaminie. Od tego czasu chyba datuje się niechęć młodzieży do zapoznawania się z historią :)
Kto potrafi dotrzeć do książki, gorąco polecam i zacytuję na koniec wstępu słowa Autorów: Chcielibyśmy, aby ten przegląd naszych żeglarskich osiągnięć na morzu przypomniał o radości i pełni życia, jakie znaleźć można pod żaglami, przypomniał o tych cechach charakteru, które wyrabia żywioł morski – o odwadze, przytomności umysłu, szybkiej orientacji, poczuciu koleżeństwa, czasami autentycznej przyjaźni, wreszcie o uporze i cierpliwości.Autorzy piszą na koniec:
Rozrosło się i okrzepło nad podziw to nasze morskie żeglowanie. Coraz trudniej będzie znaleźć trasę pionierskiego rejsu. Niedługo będzie to niemożliwe. Wówczas zaczniemy pływać śladami naszych poprzedników.Nie szkodzi – tak naprawdę to najważniejsze jest samo żeglowanie.
To do Was, drogie Koleżanki i Koledzy, młodzi żeglarze, a nawet zaliczki na żeglarzy!
Czytajcie i idźcie śladami swoich wielkich poprzedników.Opracował na podstawie książki „Polskie jachty na oceanach” Aleksandra Kaszowskiego i Zbigniewa Urbanyi (odszedł na Wieczną Wachtę) i obszernych skrótów dokonał
Zbigniew KlimczakUwaga: wszystkie mapki, zdjęcia oraz oryginalne teksty pochodzą z tej książki. Na publikację tej formy przypomnienia o historii wyraził zgodę współautor, Pan Kapitan Aleksander Kaszowski, za co Mu w imieniu nas wszystkich serdecznie dziękuję.
Zbigniew Klimczak
Odcinek II cz.1.
Lata powojenne
Zniszczone przez PZŻ marzenia akademików i nieudany rejs „Josepha Conrada”
Już w 1945 r., chyba wskutek przeoczenia władz, na Bałtyk wyszły pierwsze jachty pod biało-czerwoną banderą. Natychmiast jednak ukrócono te „nieprzyzwoite” wyczyny i zapadła nad polskim żeglarstwem morskim długa noc. Można było sobie pożeglować po basenach portowych. Październik 1956 r. przyniósł pewne pozytywne zmiany i dość nieśmiało nasze jachty ruszają na Bałtyk i Morze Północne. Jak zwykle pomysły na działanie i samo działanie wychodzi od młodzieży akademickiej. W Biurze Konstrukcyjnym Stoczni Gdańskiej powstaje projekt jachtu oceanicznego, tak popularnych później „stoczterdziestek”. Jacht jest drogi i aby obniżyć jego cenę trzeba znaleźć chętnych na całą ich serię. Oprócz akademików (jacht „Joseph Conrad” ) na zakup decydują się żeglarze Jacht Klubu Stoczni Gdańskiej („Otago”), społeczeństwo Opola funduje „Dar Opola” i wreszcie PZŻ kupuje dwie jednostki (późniejszy „Śmiały” i „Jurand”). W serię wchodzi jeszcze jacht „Jan z Kolna” ufundowany przez rybaków z „Arki”.
Z wyjątkiem akademików wszyscy mieli pieniądze, to była po prostu kwestia decyzji, ale oni musieli dokonać cudów, aby zgromadzić potrzebne środki. I dokonali. Potem... już tylko horror. Moglibyście mi nie uwierzyć, że coś takiego jest możliwe, dlatego oddaję głos Autorom i książce (na początku było pięknie):
„To ciekawa historia, którą po tylu latach warto pomnieć, gdyż jest pięknym przykładem zaangażowania się młodych entuzjastów, dążących mimo przeszkód do zdobycia tak upragnionego, dużego jachtu oceanicznego. „Podstawową” kwotę 250 000 zł — był to koszt zbudowania samego kadłuba — uchwalono pokryć z budżetów na działalność poszczególnych sekcji żeglarskich AZS (około 10—20 tys. zł na sekcję). Pozostałe fundusze na budowę jachtu (około 1,5 mln zł) wygospodarowano sukcesywnie «sposobem akademickim», wykorzystując najprzeróżniejsze koneksje „biednych studentów” (Zarząd Główny AZS z budżetu około 500 tys. zł, Totalizator Sportowy — około 500 tys. zł, Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, wojewodowie i wielu innych «drobniejszych» ofiarodawców)".
Gdy już studenci mieli piękny i nowoczesny jacht, w ich środowisku zaczęła coraz wyraźniej krystalizować się inicjatywa zorganizowania w okresie zimowym dużej wyprawy oceanicznej. Głównymi inicjatorami byli: Bogdan Dacko i Teresa Dudzic. Przedłożyli oni Zarządowi Głównemu AZS gotowy projekt wyprawy trasą przez Atlantyk na archipelag Antyli — wschodnie wybrzeże USA — porty wschodniego wybrzeża Kanady — kanał La Manche — Morze Północne — Gdynia. Trasa około 10—12 tys. mil morskich, czas trwania 6—7 miesięcy, w tzw. martwym sezonie — zima 1958/1959 roku, gdy na Bałtyku i Morzu Północnym żeglować nie można. Proponowano załogę złożoną wyłącznie z członków Akademickiego Związku Sportowego, reprezentującą wszystkie sekcje żeglarskie w kraju.
Propozycja ta była na owe lata zupełną rewolucją — zima była od lat uświęconym okresem ciszy. Jak wszystko co zupełnie nowe i pionierskie, tak i ten pomysł podniósł falę entuzjazmu, jak też wcale nie mniejszą falę niechęci w kołach „doświadczonych" i wszystkowiedzących konserwatystów.
Na szczęście inicjatywa zorganizowania wyprawy znalazła zrozumienie i poparcie odpowiedzialnych działaczy Zarządu Głównego AZS. Prezes Zdzisław Straszak, sekretarz Jan Kręcielewski, główny księgowy Tadeusz Czempas i Zbigniew Sołtan przyczynili się w zasadniczy sposób do tego, że Prezydium PZŻ, mimo zastrzeżeń i zachowawczej postawy niektórych członków oraz prezentowanego sceptycyzmu reszty, zostało zmuszone do akceptacji inicjatywy żeglarzy akademickich.
Z tą chwilą można było rozpoczynać właściwy etap przygotowań do wyprawy. Zarząd Główny AZS powierza funkcję kierownika wyprawy i kapitana jachtu Bogdanowi Dacko, młodemu wtedy żeglarzowi powojennej generacji.
„Obok zupełnego braku doświadczenia żeglarzy polskich w organizowaniu i prowadzeniu żeglarskich rejsów oceanicznych podstawowymi trudnościami były przeszkody formalne, przekonanie niektórych władz, instytucji i osób ustosunkowanych o celowości, możliwości i potrzebie pływania żaglowcem po Oceanie Atlantyckim. Zupełny brak rozeznania, kto i dlaczego ma wydać opinię, akceptację; zatwierdzić to czy tamto... Błądziliśmy często jak ślepcy, po omacku trafiając do ludzi potrzebnych”.
Przez rok pokonywano papierkowe i formalne bariery. Wiosną 1958 roku ten etap był „za rufą". Ale tylko pozornie. Margines niepewności, czy podjęte decyzje zostaną utrzymane w mocy, wisiał nad organizatorami jak przysłowiowy miecz.
Studenci byli jednak twardzi, wierzyli niezłomnie w słuszność swojej inicjatywy. Przystępowali do rozwiązywania spraw technicznych, też zupełnie nowych i trudnych. Skąd wziąć wyposażenie na daleką wyprawę? Kupić go nie było można, bo nie było gdzie. Żeglarze dotarli do ludzi życzliwych. Jacht otrzymał radiostację średniofalową o mocy 200 W, co było również ewenementem w dziejach polskiego jachtingu. Znalazł się radionamiernik, zamontowano silnik „Puck" 20 KM, dwa agregaty prądotwórcze (po 1,5 kW) oraz przetwornicę napięcia (z 24 V na 220 V).
W tym samym czasie — kwiecień 1958 roku — Ministerstwo Spraw Zagranicznych proponuje Polskiemu Związkowi Żeglarskiemu wysłanie do Jamestown jachtów, aby uczestniczyły i reprezentowały Polskę w uroczystościach 350-lecia osadnictwa w Stanach Zjednoczonych. Zamierzano na te uroczystości wysłać „Dar Pomorza" lub ORP „Iskra", PZŻ rozważał możliwość zorganizowania rejsu na s.y. „Generał Zaruski". Ale stan jachtu oraz przeciętne możliwości organizacyjne ówczesnych władz żeglarskich i bardzo krótki termin — sierpień 1958 roku — wszystko to sprawiło, że i ta propozycja nie została zrealizowana.
Był jednak gotowy, zupełnie nowy, piękny akademicki jacht „Joseph Conrad". Organizacja akademickiej wyprawy przewidzianej na jesień 1958 roku była daleko posunięta. Wówczas Zarząd PZŻ podejmuje decyzję, na pozór tylko słuszną, skierowania tego właśnie jachtu na nową trasę, zmuszając organizatorów do przyjęcia warunków zupełnie odmiennych od tych, jakie ustalono w środowisku akademickim. Było to znaczne przyspieszenie wyprawy, zmiana trasy i częściowa zmiana załogi.
Trzeba było uszczuplić skład żeglarzy-studentów, ludzi z całej Polski wytypowanych przez środowiska, z których przecież inicjatywy zbudowano ten jacht, nie mówiąc o wkładzie finansowym przy jego budowie.
Warunki były jednak twarde i bezwzględne. PZŻ stwierdził jasno: albo płyniecie do Jamestown, albo nie popłyniecie nigdzie. Władze AZS nie miały wyjścia, wyjaśnienia zaś, iż jest za późno, aby zdążyć na uroczystości w Jamestown, nikt nie chciał przyjąć do wiadomości.
Dla ratowania oceanicznej wyprawy w ogóle AZS zdecydował się na przyjęcie warunków podyktowanych przez Polski Związek Żeglarski. Uszczuplono skład załogi, skreślając dwu zasłużonych żeglarzy-studentów. Na ich miejsce dokooptowano tzw. delegatów PZŻ. Z tą chwilą akademicka wyprawa stała się oficjalnym, reprezentacyjnym rejsem polskiego żeglarstwa na doniosłe uroczystości w Stanach Zjednoczonych.
Ostatecznie polska załoga żeglarska na pierwszą po drugiej wojnie światowej wyprawę oceaniczną została skompletowana w następującym składzie: kapitan — Bogdan Dacko, 23-letni j.kpt.m., uprawiający żeglarstwo od 1946 roku, wicemistrz Polski w żeglarstwie morskim z 1956 roku, działacz żeglarski AZS Wrocławia i Warszawy; zastępca kapitana — j.kpt.m. Jerzy Szelestowski (LP2 Szczecin), był jednocześnie delegatem PZŻ; I oficer — j.kpt.m. Zdzisław Michalski (Yacht Klub „Stal" Gdynia), drugi z delegatów PZŻ, mianowany oficjalnym szefem „delegacji" na uroczystości 350 rocznicy osadnictwa w USA ; załoga — j.st.m. Teresa Dudzic (wielokrotna mistrzyni Polski w żeglarstwie i bojerach — działacz Zarządu Głównego AZS), sternik jachtowy Czesław Zając (radiotelegrafista, AZS Warszawa), j.st.m. Jan Sauer (AZS Gdańsk — pełnił funkcję stałego kuka), żeglarz Włodzimierz Borowik (reżyser Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Warszawie), żeglarz Witold Leśniewicz (operator Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Warszawie).
Ostatnie przygotowania przeprowadzono w gdyńskim basenie żeglarskim. Na początku lipca 1958 roku została zaokrętowana załoga, która do 20 lipca czekała na paszporty. Uciekały bezpowrotnie dni, które, gdyby zostały wykorzystane już na żeglugę, dawały jeszcze pewną szansę dotarcia na czas do Jamestown. 20 lipca zamiast paszportów przyjeżdża do Gdyni działacz AZS, bardzo zresztą zasłużony przy organizacji pionierskiej wyprawy Zbigniew Sołtan, przywożąc zupełnie nowe, niezrozumiałe decyzje: wstrzymuje się wyjście jachtu na czas nie określony, nie wyokrętowywać załogi, utrzymać jacht w gotowości do natychmiastowego wyjścia w morze.
Żadnych wyjaśnień, żadnych uzasadnień. Załoga klęła i czekała. Dni nadal uciekały. Pomysł połączenia wyprawy żeglarskiej AZS z rejsem oficjalnym zaczął działać — niestety w sensie negatywnym. „Siedzimy na jachcie zacumowanym w basenie jachtowym w Gdyni. «Joseph Conrad» jest całkowicie przygotowany, zaprowiantowany. Pozostaje bieżący makijaż. Załoga leni się i nudzi. Coraz mocniej nasuwa się refleksja: chyba z wymarzonego rejsu na Atlantyk, któremu poświęciliśmy niemal dwa lata życia na przełamanie barier, tyle czasu i energii, zbudowaliśmy jacht — nic nie wyjdzie”.
Wiadomo, że jest to wprost niedopuszczalne, psychiczne rozmiękczanie załogi przed trudnym oceanicznym rejsem. Dzisiaj jachty wychodzą spokojnie na wszystkie oceany. Wówczas tej garstce ośmiu żeglarzy zazdrościła cała żeglarska Polska. A w nich rosło zdenerwowanie, napięcie i świadomość, że nie ma żadnej szansy, by w terminie zameldować się na miejscu uroczystości. Nikt nie podjął wtedy jedynej rozsądnej decyzji, aby zrezygnować z nierealnej już wyprawy do Jamestown i wrócić do pierwotnej koncepcji akademickiego rejsu wokół Atlantyku w okresie jesieni i zimy. Nic z tego. Jacht stał w Gdyni, zablokowany dla pływań szkoleniowych.
Dopiero 13 sierpnia na telegraficzne polecenie „Joseph Conrad" ma jak najszybciej zameldować się w Świnoujściu, gdzie oczekują paszporty.
Wychodzili z cieniem nadziei, że może nie wszystko jest jeszcze przekreślone.
Bałtyk powitał jacht silnym wiatrem 5—6 "B z W do NW. Trzy dni orali ojczyste wody, aby 17 sierpnia zameldować się w Świnoujściu. Były paszporty i kategoryczne żądanie natychmiastowego wyjścia. Śmiesznie brzmi żądanie, aby zdążyć na czas do Jamestown. Kto to wymyślił, trudno dojść po tylu latach. Na pewno jednak ktoś, kto nie miał większego pojęcia o szybkościach, jakie może osiągać żaglowy statek sportowy uzależniony od wiatru i kaprysów morza.
Teraz wszystko zaczyna się dziać ekspresowo. Pospieszna odprawa oraz podpisanie przez całą załogę oświadczenia następującej treści:
- Załoga s.y. „Joseph Conrad", udająca się w rejs do USA na uroczystości 350-lecia osadnictwa polskiego, zobowiązuje się, iż w przypadku zaistnienia trudności technicznych zrezygnuje z kontynuowania rejsu.
- Ww. załoga zobowiązuje się wykonać dyspozycję przerwania rejsu wydaną przez władze PRL.
Załoga podpisała, co jej kazano, i podała hol na m.s. „Ingrid". Polecono wychodzić natychmiast, płynąć szybko i zdążyć. W tym miejscu trzeba przypomnieć, że uroczystości w Jamestown odbywały się w dniach 20—25 sierpnia 1958 roku, jacht wychodził ze Świnoujścia 17 sierpnia. Bałtyk przeciwnym wiatrem i wysoką falą hamował szybką żeglugę. Z powodu nieszczelnych klap forpiku zalany został przedział dziobowy. 21—22 sierpnia „Joseph Conrad" przechodził Kanał Kiloński. Wtedy okazało się, że rodzimy „Puck" spisuje się nawet dzielnie, ale jego moc, zaledwie 20 KM, jest za słaba dla 30-tonowego jachtu, który rozwija prędkość zaledwie 4 węzłów na spokojnych wodach kanału. (Tyle z książki).
To się nie mogło udać i nie udało się, ale można było zaliczyć pierwsze powojenne przejście polskiego jachtu przez Atlantyk i dokończenia rejsu tak jak zaplanowali akademicy. Nic z tego, passa ogłupiających decyzji trwa. Z początkiem października jacht stojący na Maderze otrzymuje polecenie skierowania się do Casablanki. Załoga obawia się, że to może oznaczać przerwanie rejsu i są plany wyjścia na Atlantyk i kontynuowania rejsu, czemu stanowczo sprzeciwiają się delegaci. Żądają skierowania jachtu do Casablanki, gdzie po wielu trudnościach jacht zawija 24 października. Tam następuje początek końca. Po trzech tygodniach pertraktacji z PZŻ, błagań wręcz aby pozwolono załodze kontynuować rejs po uprzednio planowanej trasie, zapada decyzja o rozwiązaniu rejsu. Polskie piekło! Załoga ma wrócić samolotem, a jacht na pokładzie polskiego statku.
To inny genialny pomysł. Ktoś postanowił nie dopuścić, aby akademicki rejs się odbył. Można było przecież naprawić głupią, bo spóźnioną decyzję o zabraniu jachtu akademikom i pozwolić na kontynuowanie rejsu, a tymczasem bezlitośnie zniszczono wysiłek, marzenia i ambicje bardzo wielu żeglarzy. Po tej, jakże wymownej, „przygodzie” pozostał jednak fakt historyczny, że to ten jacht pojawił się pierwszy po wojnie na Atlantyku.
Już tylko dla porządku podaję fakt opisany w książce, jak Rada Kapitanów z Warszawy dyktowała kursy kapitanowi Conrada. Nie ma się czemu więc dziwić, że nie trafili na obiecane przez te „atlantyckie wygi”, passaty.
Kompletnym „dobiciem” wyprawy była kuriozalna decyzja końcowa. Po trzech tygodniach negocjacji z władzami PZŻ i AZS, nakazuje się załodze powrót do kraju samolotem, a jacht mają załadować na polski statek handlowy. Przygotowanie jachtu do załadunku trwało 2 miesiące, plus koszt biletów lotniczych, plus koszt transportu morskiego, tyle kosztowały ambicje działaczy żeglarskich.
Co mogło tak naprawdę lec u źródeł dziwnych decyzji w sprawie przerwania rejsu „Josepha Conrada”?
Otrzymałem od przyjaciela-żeglarza archiwalny materiał o rejsie, pióra Krzysztofa Jaworskiego, gdzie odnotowuje pewne spekulacje na temat możliwych przyczyn tej dziwnej decyzji. Jak pisałem, nikt oficjalnie w kraju nie podał przyczyn odwołania rejsu, ale była spiskowa teoria, która głosiła, że może coś Delegaci wcześniej nawypisywali do władz. Chyba najbardziej prawdopodobnym „gwoździem do trumny” było następujące wydarzenie. Kto zna realia PRL, ten zrozumie. W Casablance odwiedzał załogę Konsul z osobami towarzyszącymi, wśród których był, jak to określił Krzysztof Jaworski, OONS (osoba o nieokreślonym statusie). W czasie jednej z wizyt, goście zastali na pokładzie innego gościa z córkami, niejakiego Pana Hausmanna. Powitanie było lodowate, a obie wizyty błyskawicznie się zakończyły.
Później, już w kraju ustalono, że w dwie godziny po tej wizycie, do kraju poszła szyfrówka: „Kontaktują się z Hausmannem”.
Pan Hausmann był urzędującym konsulem Rządu – tyle, że Rządu Londyńskiego. Do tego posądzano załogę, że gdyby wypłynęli z Casablanki, to skierowali by się prosto na Karaiby. Nie trzeba dodawać, że ani kapitan, ani załoga nie mieli pojęcia, kim jest Pan Hausmann. Jego atutem w oczach załogi i powodem zaproszenia był fakt, że miał on trzy córki. Ku rozczarowaniu załogi, najstarszą zostawił w domu.