Kroki w nieznane - czyli żeglarskie raczkowanie po Wyspach Kanaryjskich cz.2

środa, 19 października 2011
Igor Godlewski

Oto druga część artykułu Igora Godlewskiego o żeglowaniu w rejonie Wysp Kanaryjskich, będąca dobrym poradnikiem dla tych, którzy w tamte obszary się wybierają, a poszukują aktualnych informacji o charakterze nautycznym.


Z San Miguel pożeglowaliśmy na Gomerę. Przy wiatrach północnych w przejściu pomiędzy Teneryfą i Gomerą, od południowego brzegu Teneryfy zalega kilkumilowa stacjonarna strefa ciszy. Jest to ulubione miejsce pobytu Grindwali - nie wnikam tu w ich zaszeregowanie - niektórzy twierdzą, że to przerośnięte delfiny, miejscowi zaś zgarniają dużą kasę za wycieczki na wieloryby”. Dla mnie były dużo większe od delfinów oceanicznych, nie mówiąc już o adriatyckich butlonosach. Porównanie mieliśmy dobre, gdyż „zwykłe” delfiny „zaatakowały” nas już pierwszego dnia rejsu, jakieś pół mili od wyjścia z Radazul. Poza tym Grindwale zachowują się statecznie i dystyngowanie, bez skakania, jeżdżenia na tylnej płetwie itp. Przemieszczają się powoli w stadzie, pozwalają do siebie podpłynąć na jakieś 3 do 5 metrów, a następnie zwiększają dystans poprzez spokojne zejście pod wodę i wynurzenie się jakieś 50-100 m dalej. Testowaliśmy te zachowania kilkakrotnie przemieszczając się wahadłowo pomiędzy Gomerą a Teneryfą. Zawsze spotykaliśmy je mniej więcej na wysokości Los Cristianos i to dosłownie kilka mil od brzegu.



Grindwal

Bliskie spotkanie


Bliżej Gomery już nie jest tak cicho. Aby dopłynąć do San Sebastian de la Gomera trzeba przeciąć dość rozległą strefę akceleracji, a właściwie dwie, tyle że przerwa pomiędzy nimi jest praktycznie gorsza od samych stref - wiatr jest co prawda przez chwilę słabszy, za to fale przychodzą z dwóch kierunków, co utrudnia prowadzenie jachtu, a przy okazji wredoty czasami się kumulują i mocno moczą załogę. Bywa niestety, że strefa kończy się dopiero kilka kabli przed zewnętrznym falochronem portu na Gomerze. Przy ogólnie gorszych warunkach pogodowych warto czasem dać się ponieść lekkim baksztagiem w lewo, co oddali nas od mariny, lecz jednocześnie doprowadzi do przybrzeżnej strefy ciszy. Tam spokojnie zrzucimy żagle i pokonamy te kilka nadłożonych mil do mariny na silniku, podziwiając z bliska krajobrazy Gomery. Niestety przy wychodzeniu z San Sebastian w kierunku Teneryfy metoda ta już tak dobrze nie działa. Odchodząc wzdłuż wyspy zapłacimy wejściem w lekko tylko osłabioną strefę bajdewindem, a z drugiej strony przy złych warunkach pogodowych, wyjście z portu bezpośrednim kursem na Teneryfę czy nawet Gran Canarię potrafi być mocno problematyczne. Skipper niemieckiej załogi, z którym próbowałem porozmawiać po ich udanym powrocie z nieudanej próby wyjścia w trudnych warunkach, mocno ociekając wodą i z lekkim wytrzeszczem oczu stwierdził tylko „dużo za dużo wiatru” - niewiele ponad pół godziny wcześniej miejscowi “marinero” próbowali mu usilnie wytłumaczyć, że nie należy walczyć z rzeczywistością.



Strefa akceleracji przy Gomerze

Strefa akceleracji

Marina La Gomera położona jest w głębi portu promowego w San Sebastian. Oznacza to wygodny długi wewnętrzny akwen podejściowy oraz brak zagrożenia sztormowymi falami z racji dużego oddalenia od otwartego morza i osłony jaką daje terminal promowy. Czyli marina prawie idealna. Prawie, ponieważ przy silniejszym wietrze z przełęczy górskiej, w której położone jest San Sebastian, przychodzą co chwila szkwały o prędkości nawet do trzydziestu - trzydziestu pięciu węzłów i uderzają precyzyjnie w marinę oraz akwen portowy. Powodują oczywiście duże utrudnienie dla manewrujących jachtów. Podejście do kei tranzytowej czyli prawego nabrzeża odbywa się wtedy przy silnym bocznym i do tego nieco dopychającym wietrze, co naprawdę przysparza problemów, szczególnie gdy nie chcemy by wiało nam w kokpicie i staramy się podejść rufą (przy braku sterów strumieniowych trzeba się trochę napracować). Jeżeli mamy szczęście, wskażą nam miejsce przy przeciwległej, droższej kei. Ponieważ marina bazuje na Y bomach, możemy tam bez utraty komfortu spacerowego stanąć dziobem do kei i tym samym do wiatru. Ułatwia to podejście przy silnych szkwałach i zapewnia ciepełko za szprycbudą w kokpicie.


Marina La Gomera, widoczny prom parkujący w wejściu

Zachód marina La Gomera
.


Przy okazji trochę o cenach marin - są dużo niższe niż na przykład adriatyckie, czyli tak naprawdę zgodne ze standardem tutejszych portów. Za czternastometrowy jacht płaciliśmy od 25 do 35 euro za dobę. Co ciekawe na Gomerze w ogóle cena nie jest uzależniona od długości jachtu - tylko od długości Y-bomu przy którym stoimy - stąd nabrzeże było tańsze - miało pięciometrowe Y-bomy po 25 euro, a przy kei naprzeciw były siedmiometrowe za 35 euro/doba. Szerokie jednostki, na przykład duże katamarany, płacą podwójnie, bo tylko jeden mieści się pomiędzy dwoma takimi Y-bomami. Recepcja mariny pracuje do siódmej wieczór, z kilkugodzinną południową przerwą na sjestę. Trafienie do mariny poza czasem pracy recepcji jest lekkim problemem, ponieważ wszystko funkcjonuje na kartę, którą dostajemy tamże, po zgłoszeniu jachtu i opłaceniu kaucji za jej wypożyczenie. Jest to szczególnie niewygodne, gdy stoimy przy nieszczęsnym prawym nabrzeżu. Nie ma stąd wewnętrznego połączenia z resztą pomostów i aby gdziekolwiek się dostać trzeba wyjść „na miasto” przez furtkę (na kartę, przy powrocie z zewnątrz), następnie z drugiej strony mariny wejść do niej oczywiście przy użyciu karty i na przykład pójść do łazienki, która oczywiście jest zamykana na kartę. A recepcja nie działa, więc nawet wyjście do miasta zmusza nas do pozostawienia odźwiernego na jachcie (od wewnątrz jest włącznik zamka). Trochę to denerwujące. Dopiero po wielu próbach porozumienia w różnych językach dowiemy się, że gdy recepcja nie działa, dobową kartę magnetyczną możemy dostać w położonym po drugiej stronie ulicy sklepie z wielkim szyldem „Marina La Gomera”, oczywiście po uiszczeniu kaucji. Przy okazji okazuje się, że za bodajże 2 euro możemy w nim też wykupić dobowy dostęp do bezprzewodowego internetu, który w marinie pięknie działa.

Jeszcze parę informacji „manewrowych”. Płynąc do mariny przechodzimy przez port promowy, a promów przypływa tu naprawdę sporo z innych wysp. Są duże samochodowe, jeszcze większe ekspresowe katamarany samochodowe i zwykłe pasażerskie. Gdy trafimy na takiego manewrującego wewnątrz niezbyt dużego basenu portowego kolosa, potrafi zrobić się ciepło. Warto wtedy udać się na czasową i niezbyt daleką emigrację za boje (lub w ich pobliże) po lewej stronie przed wejściem do mariny. Głębokości są dobre dla nas (oczywiście nie za blisko plaży czy nabrzeża - sondę ma zresztą chyba już każdy jacht), a zyskujemy spokój, że „duży” nas tu ścigał nie będzie. Innym problemem może być fakt, że ukośny krótki falochron, stanowiący prawą główkę mariny, jest jednocześnie terminalem oraz stanowiskiem postojowym szybkiego promu pasażerskiego. Nocuje on od wewnętrznej strony tego pirsu i z racji swojej długości skutecznie zasłania i tak niezbyt duże wejście do mariny - no i oczywiście wydatnie zmniejsza jego szerokość. Aby pokonać tak zastawione wejście wystarczy oczywiście go opłynąć, ale podchodząc z morza można się po prostu pogubić nie widząc wejścia tam, gdzie być powinno według locji czy gps’a. Poza tym między promem a lewą główką nie ma zbyt wiele miejsca na jakiekolwiek manewry, szczególnie dla większego jachtu. Ogólnie parkujący w tym miejscu statek stanowi element krajobrazu niezbyt lubiany przez użytkowników mariny. Z zalet – podobno zdarza się, że przydaje się taki dodatkowy, wydłużony falochron, choć naprawdę tylko w wypadku szczególnych sztormów.


Wracamy na Teneryfę – płyniemy do mariny Los Gigantes, która nazwę swą zawdzięcza pobliskim gigantycznym klifom. Wyrastające prosto z morza skały wznoszą się tu na niebotyczną wysokość dochodzącą do 500 metrów i robią naprawdę ogromne wrażenie gdy podpływamy do nich jachtem.



Wzdłuż Gigantów

Los Gigantes z daleka

Tu warto pokusić się o jedną dygresję. Planując etap kończący się w niewielkiej marinie, warto przed startem po prostu zadzwonić do jej kapitanatu i zapowiedzieć swoje przybycie, czasami bowiem może być kłopot z miejscem, a tak przynajmniej zmniejszamy swoje szanse na pocałowanie klamki. Zresztą tak naprawdę w sezonie żeglarskim warto dla świętego spokoju zadzwonić nawet do tak dużej mariny jak ta na Gomerze i podać informacje o planowanym wejściu. W zasadzie można też pójść do kapitanatu mariny, którą będziemy opuszczać i tam poprosić o sprawdzenie czy jest dla nas miejsce w porcie docelowym. Może się jednak okazać, że pracownicy są niezbyt chętni do wykonania jakichkolwiek, w ich rozumieniu, dodatkowych czynności.


Lepiej więc nie narażać się na zdenerwowanie i zachowując wakacyjny nastrój próbować samemu dokonać rezerwacji, kapitanat angażując dopiero w momencie, gdy bariera językowa okazuje się nie do pokonania. Rezerwacja zresztą także nie oznacza pewności, szczególnie w małych marinach. Zawsze ktoś może przedłużyć swój pobyt albo wejść tam przed nami, ale już po zamknięciu kapitanatu - nawet nie będzie świadomy, że zajął naszą miejscówkę.


Marina Los Gigantes jest właśnie jednym z takich małych zatłoczonych porcików nastawionych na rezydentów, w związku z tym miejsc dla przypływających jachtów ma naprawdę niewiele. Wejście do niej jest... hm... mocno zakręcone. Ma ono sens, jeżeli chodzi o w miarę skuteczne wygaszenie falowania, jednak prezentuje się jak labirynt ze starego Pac-Mana, o ile ktoś jeszcze tę gierkę pamięta. Joystick by się rzeczywiście przydał, bo kółkiem to trzeba się zdrowo nakręcić. Najpierw opływamy prawą wysuniętą zewnętrzną główkę, kierując się na bardzo pobliską „niby plażę”, gdy otworzy nam się wejście kierujemy się na nie, choć zaraz czujemy się dziwnie, ponieważ tuż za wejściem drogę zamyka nam w poprzek kolejny falochron. Powoli wchodzimy mimo to i zaraz po minięciu lewej główki z budynkiem kapitanatu kręcimy jachtem mocno w lewo, bo tam otwiera się wewnętrzne wejście. Ale zaraz, jak to? Jedziemy prosto w slip, a przed sobą trochę po prawej mamy bardzo blisko jakąś zatłoczoną keję. Zaraz więc po minięciu prawej „wewnętrznej” główki szybko kręcimy przed tą zbyt bliską keją w prawo i po kilkunastu metrach jeszcze raz w prawo, aby następnie odbić znowu w lewo i w ten sposób, po opłynięciu wewnętrznego falochronu, znajdujemy się wreszcie w głównym basenie mariny i płyniemy wzdłuż pirsu na sam koniec wody, gdzie podobno mamy miejsce. Jeżeli ktoś przyjrzy się zdjęciom satelitarnym, zobaczy jak niewiele jest tam miejsca, szczególnie jeśli dodamy ciągły ruch zarobkowych i prywatnych motorówek, stateczków i skuterów.



Wejście do mariny Los Gigantes

Marina Los Gigantes


We wszystkich anglojęzycznych materiałach nawigacyjnych absolutnie odradzane jest wchodzenie do tej mariny w czasie bardzo złej pogody i dużego falowania - natomiast w wypadku niepewnej, gorszej pogody zaleca się wcześniejszy kontakt z kapitanatem mariny w celu uzyskania bieżących informacji na temat sytuacji na otaczającym akwenie oraz możliwości wejścia.

Powody są proste. Po pierwsze w trakcie sztormu, przy odbiciu i cofaniu się fali z pobliskiego brzegu, gwałtownie maleje głębokość przed wejściem i przy niskiej wodzie pływu staje się ona niebezpieczna dla jachtów. Po drugie, konieczność ustawienia się burtą do wypiętrzonych fal w trakcie podejścia powoduje duże ryzyko wysztrandowania. Po trzecie wreszcie, fale notorycznie przelewające się, przy naprawdę złej pogodzie, przez ostatni odcinek falochronu zewnętrznego, mogą skutecznie pomóc nam rozbić jacht już w trakcie manewrowania wewnątrz tego niecodziennego labiryntu wejściowego, gdzie nie możemy za bardzo pomóc sobie mocą silnika.


Koniec straszenia, w końcu silny sztorm to tutaj nie codzienność, tylko w miarę rzadka anomalia, choć zdjęcia wiszące w kapitanacie uświadamiają wszystkim jak bardzo prawdziwe są te wszystkie ostrzeżenia. My na szczęście wchodziliśmy do mariny przy pięknej pogodzie.


Wracając do marinowej codzienności, zgodnie z tym o czym pisałem wcześniej, zapowiedzieliśmy nasze przybycie, więc marinero usilnie szukali dla nas gdziekolwiek miejsca, gdyż oczywiście ktoś zrezygnował z opuszczenia mariny, a oni byli pewni, że dawno wypłynął. Próbując wypełniać chaotyczne lub czasami zupełnie niezrozumiałe polecenia dochodzące z radia można nieźle się spocić kręcąc bączki czternastometrowym jachtem w miejscu, w którym odległość między mooringami łodzi z przeciwległych kei ledwo przekracza długość jachtu, a i to nie zawsze.


Ważny był sukces - miejsce przy pływającym pomoście, nawet w ciasnym końcu mariny jest dużym luksusem, niekiedy bowiem jedyne wolne miejsce jest przy głównym falochronie. Stajemy wtedy do niego wprawdzie longside, ale niestety z braku pomostu trzeba tradycyjnym sposobem od czasu do czasu regulować cumy i odbijacze, czyli pewnie jakiś nieszczęśnik będzie musiał albo siedzieć i pilnować sznurków, albo co pewien czas wędrować z knajpki na jacht i z powrotem. No i z wyjściem na ląd może być problem - czasem bywa trochę wysoko. Kłujące w oczy, wygodne i do tego zawsze wolne miejsca przy kapitanacie są niestety niedostępne - znajdują się bowiem w zamkniętej strefie serwisowej portu.


W tej marinie trzeba pamiętać o jeszcze jednej ważnej rzeczy. Płacąc w kapitanacie za postój należy koniecznie pamiętać o pobraniu kluczy do łazienek, jeżeli bowiem przypomnicie sobie o nich po zamknięciu kapitanatu, do rana postój będzie dla was mało komfortowy. Klucz, ale wyłącznie do męskiej łazienki, ma przy sobie stróżujący nocą marinero - jeżeli go znajdziecie i uda wam się wytłumaczyć o co chodzi - może ulituje się i otworzy ją na godzinkę. Pieniędzy za brak dostępu do łazienki nie zwracają.


Obrazek końcowy - gdy wypływaliśmy następnego dnia po południu, cumy oddawał nam uszczęśliwiony żeglarz, który już rano przyszedł do nas zaklepać miejsce i upewnić się, że na pewno odpłyniemy, uwalniając go od konieczności ciągłego wdrapywania się z jachtu na falochron.

TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 23 listopada

Francis Joyon na trimaranie IDEC wyruszył z Brestu samotnie w okołoziemski rejs z zamiarem pobicia rekordu Ellen MacArthur; zameldował się na mecie po 57 dniach żeglugi, poprawiając poprzedni rekord o dwa tygodnie.
piątek, 23 listopada 2007