Podobno mężczyzna powinien być tylko trochę ładniejszy od diabła. Idąc tym tropem, żeglarz powinien przebić aparycją diabła morskiego, a żeglarka... ja wiem, może syrenę?
Jakby na to nie patrzeć, rejs (szczególnie morski) nieszczególnie wpływa na urodę. Oczywiście, przypieczona słońcem skóra i „etniczne” zmarszczki mają swój urok, ale dopiero wówczas, gdy osiągniemy wiek, w którym wolno nam głośno ciamkać przy stole, zaś auta z naszego rocznika - zamiast tanieć - wymiernie drożeją.
I dlatego, by nie osiągnąć zbyt wcześnie tego stanu, musimy się troszkę postarać i... no, sorry, ale trzeba to powiedzieć: zadbać o urodę. Spokojnie, to NIE będzie poradnik o organicznych kosmetykach, maskach na dłonie ani zabiegach z kwasem hialuronowym (co to w ogóle jest?!).
W czasie rejsu nikt nie ma czasu i ochoty na zajmowanie się takimi rzeczami. Dlatego właśnie powstał niniejszy Plan Minimum, sprytnie rozwiązujący trzy najważniejsze problemy, jakie generuje dłuższe żeglowanie.
Problem 1: kurze łapkiNie wiadomo, kto właściwie wymyślił ten termin, ani czy w ogóle widział kurę, ale faktem jest, że regularnie mrużenie oczu znakomicie wpływa na powstawanie owych uroczych zmarszczek. Co więcej, skoro już mrużymy oczy, to z reguły oznacza, że razi nas słoneczko, więc jeśli nawet skóra nam się nie zmarszczy, to z pewnością się opali w promyczki i będziemy wyglądać, jak postać z japońskiej kreskówki.
Rozwiązanie problemu:
Najprostszym rozwiązaniem są oczywiście okulary słoneczne, ale... no właśnie: niekoniecznie chodzi tu o produkt okularopodobny, jaki możemy zakupić w większości portów. Porządne okulary powinny mieć jakiś filtr, a jeśli przy okazji będą posiadać boczne klaki, żeby nie raziło nas też z boku i z dołu, to już całkiem miodzio.
Nie bez znaczenia jest też materiał, z jakiego będą wykonane soczewki: jeśli będą mieć indeks przynajmniej 1.53, to zagwarantują nam pełną ochronę – jeśli niższy, to warto, by miały dodatkowy filtr UV 400. A skoro już inwestujemy w okulary, zadbajmy, by soczewki miały też polaryzację, co uchroni nas przed irytującymi refleksami ze strony wody (a tej wokół jest całkiem sporo), a przy okazji - poprawi nam kontrast.
Problem 2: Przypalony ryjekOkulary spowodują, że okolice oczu nie będą narażone na działanie słoneczka – ale cała pozostała część facjaty już tak. Jeśli więc użyjemy samych tylko okularów, to zamiast mało gustownych jasnych śladów, rozchodzących się promieniście od oczu, będziemy wyglądać jak negatyw misia pandy - z tym, że zamiast czarnego będzie czerwony; i to mocno czerwony.
Rozwiązanie problemu:
Prawda jest taka, że krem z filtrem to podstawowy kosmetyk, jaki powinniśmy zabrać na rejs. Serio – możemy zapomnieć pasty do zębów, a nawet mydła i dezodorantu (najwyżej załoga nas zwoduje), ale krem to absolutne must have – tym bardziej, że słońce opala nas nawet wtedy, gdy niebo jest zachmurzone (takie czary! Niedowiarkom polecam przyjrzeć się ludziom, którzy noszą fotochromy – będziecie zdziwieni, ile razy szkła im ciemnieją przy pozornie zachmurzonym niebie).
Jasne, kremów z filtrem jest ho-ho-i-trochę, dlatego żeglarzom, którzy przypadkiem nie posiadają doktoratu z kosmetologii, przyda się poniższa ściąga, rozszyfrowująca magiczne skróty na opakowaniach:
SPF i umieszczona obok liczba oznacza, na jak długo krem chroni nas przed promieniowaniem UVB – czyli, ile razy dłużej możemy się opalać, zanim się przypalimy. Im dłużej mamy zamiar stać przy sterze, tym wyższy filtr będzie nam potrzebny.
symbole PPD lub IPD (najczęściej bez żadnej cyfry) oznaczają dodatkową ochronę przed promieniowaniem UVA. To nie jest fajne promieniowanie, więc taka ochrona w warunkach rejsu jak najbardziej nam się przyda.
Niezależnie od powyższych symboli, filtry w kremach dzielą się na chemiczne i mineralne: chemiczne pochłaniają promieniowanie, a mineralne je odbijają. Nie wchodząc w szczegóły, filtry mineralne działają dłużej, więc w warunkach rejsu, raczej takie będą nam potrzebne.
Problem 3: dłonie żeglarzaCo jak co, ale dłonie w czasie rejsu cierpią najbardziej. Woda, sól, szorstkie liny, a potem jeszcze trochę wody i soli. Efekt? Łapy drwala, suche, łuszczące się i popękane (przez litość nie wspominajmy już o stanie paznokci).
Rozwiązanie problemu:
Zmaltretowane dłonie najlepiej jest regularnie smarować – oczywiście w przerwach między wachtami, żeby nie upaćkać lin i wszystkiego wokół. Jeśli problem jest bardzo - i dosłownie - palący, można nasmarować dłonie dość grubo kremem i założyć na to rękawiczki (nawet najzwyklejsze, gumowe, ale tak naprawdę mogą być dowolne; co ważne, nie smarujemy otwartych ran i pęknięć na skórze, bo zakażenie w czasie wakacji zupełnie nie jest nam potrzebne).
Jasne, znacznie prościej jest założyć rękawiczki zanim ręce się zepsują, ale jak sami wiemy, różnie to bywa. A skoro problem już wystąpił (albo przewidujemy, że wystąpi), najlepiej jest zabrać na rejs krem... ale jaki? Istnieją ochronne, odżywcze, nawilżające, regenerujące itp., itd...
Praktyka pokazuje, że na rejsie najlepiej sprawdzają się kremy określane jako „odżywcze”. Tego rodzaju kosmetyki zapobiegają wysuszeniu i podrażnieniom, a nadają się praktycznie dla każdego. A jeżeli pechowo nie zabraliśmy ze sobą takiego specyfiku, a jesteśmy już na środku morza, zawsze można ratować się zwykłym olejem lub, jeszcze lepiej, oliwą z oliwek. Ewentualnie, pozostaje ubić jakiegoś wieloryba i dobrać się do tranu, ale to już wersja ekstremum i w dodatku mało humanitarna – w końcu to całkiem sympatyczne zwierzaki.