TYP: a1

Wywiad zza Oceanu

czwartek, 1 grudnia 2011
Katarzyna Paluch

Andrzej W. Piotrowski na Bora Bora, 2006
 

Dziennikarz, korespondent, a przede wszystkim zapalony żeglarz. Andrzej W. Piotrowski w naszym kraju znany jest przede wszystkim jako założyciel Karaibskiej Republiki Żeglarskiej - polonijnej organizacji zrzeszającej miłośników morza. Jej "obywatelami" byli m.in. Bogusław Linda, Wojciech Malajkat czy Marek Kamiński. O pasji pisania, o tym, czego można nauczyć się od morza, o popularności tego hobby i o tym, czy dobrze się pływa samotnie opowiada w naszym wywiadzie, którego udzielił zza Wielkiej Wody.





Tawerna Skipperów: Oprócz żeglarstwa i prezydentury Karaibskiej Republiki Żeglarskiej, kolejnym Pana "zawodem" jest reportaż. Zajęcie dziennikarskie to jedyny sposób, żeby na życiowej pasji można było zarobić?


Andrzej W. Piotrowski: Ja oczywiście param się publicystyką, ale nie jest to mój sposób, żeby na życiowej pasji (to też duże słowo, bowiem tę życiową pasję po latach pływania zupełnie inaczej się ocenia) zarabiać jakieś poważniejsze pieniądze. Przez wiele lat (15) prowadziłem w Chicago firmę budowlaną, która dostarczała mi środków finansowych na żeglarstwo. Z tych pieniędzy zakupiłem między innymi jacht SOLIDARITY. W latach późniejszych było to organizowanie sailing events i chartering. W latach 2007-2009 pływałem jako skiper na czarterowanym katamaranie ATLANTIC ADVENTURE. Od dwóch lat jestem na tzw. disability po poważnej operacji. Najbardziej twórcze, a jednocześnie najtrudniejsze było organizowanie sailing events bowiem niosło to ze sobą współpracę z wieloma firmami jak też osobami nie zawsze z nadzieją, że skutek (również finansowy) będzie zadowalający. Niemniej jednak to właśnie te sailing events były tymi, które dawały najwięcej satysfakcji i pomagały promować Polskę i polskie (polonijne) żeglarstwo. Przykładam bardzo dużą uwagę do profesjonalnej strony imprez przeze mnie organizowanych. Bowiem to na zewnątrz jest zawsze najbardziej krytycznie oceniane.

Często, z powodzeniem, brał Pan udział w różnych regatach czy wyścigach. Niektórzy żeglarze i podróżnicy nigdy nie startują w zawodach. Skąd u Pana to zacięcie do współzawodnictwa?

Ja raczej nie jestem regatowcem z zamiłowania. Niemniej uważam, że jest to forma rywalizacji, podczas której można pokazać wiedzę żeglarską i wolę walki. Ale podstawowym, wg mnie, kluczem do wygranej jest organizacja swego udziału w wyścigu. Zebranie wszystkich istotnych aspektów regat w sposób czytelny i jednocześnie niezwykle uporządkowany. To jest jakaś gwarancja sukcesu. Wiem, że regaty (jakiekolwiek by nie były) wymagają dużych pieniędzy, wśród których wpisowe to praktycznie niewiele znacząca kwota. Toteż podstawowa walka, zanim się rozpoczną regaty, to zebranie odpowiednich pieniędzy. To jest prawdziwe wyzwanie. Odpowiednie pieniądze to odpowiedni jacht, wyposażenie w sprzęt, elektronikę, zespół brzegowy i jego mobilność. To wielkie wyzwanie dla skipera, aby temu wszystkiemu sprostać. Same regaty to już ‘konsumpcja’ tegoż plus swojego talentu, wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Poza tym to miła sprawa, kiedy okazuje się, że jesteśmy w stanie wygrać z przedstawicielami nacji - nazwijmy to - morskich. To miło głaszcze ego, pozwala zachować wiarę w siebie. Jednocześnie znakomita promocja Polski, bowiem nawet jak występuję na jachcie pod banderą amerykańską konkurencja wie, że jestem Polakiem. Ale tak naprawdę to prawdziwym przyczynkiem jest wspominana już racja stanu. Po prostu nie może (nie powinno) zabraknąć polskiego jachtu na starcie ważnych regat. Jednocześnie przykład dla polonijnych żeglarzy, że mimo wszystko można.

Solidarity na Zatoce Biskajskiej, 1986
I to trzeba robić tak długo, aż znajdą się następcy. Przykład: w 1988 roku po raz pierwszy polonijny jacht SOLIDARITY wziął udział w Regatach Chicago-Mackinac. Powtórzyłem to kilka razy, aż ruszyli inni. Od 1996 rok w rok 5-6 jachtów polonijnych bierze udział w tych regatach. Organizator czyli Chicago Yacht Club (jeden z najbardziej prestiżowych klubów na świecie) wie, że Polacy wystąpią na pewno w kolejnym Mac-u. Zresztą od lat są jedyną grupą etniczną biorącą w nich udział.

Czego o sobie nauczył się Pan od morza?

Zdaje się, że na ten temat już odpowiedziała grupa szantowa EKT w piosence „Morze, moje morze”. Cóż ja mogę dodać? Nie chcę wpadać w banał, bo tutaj o to łatwo. Chyba będzie najlepiej jak powiem, że nauczyłem się szacunku dla samego siebie, swojej wiedzy. Również szacunku dla jachtu. Szczególnie własnego. Bowiem warunkiem przeżycia na morzu (oceanie) przede wszystkim jest posiadana wiedza. Ona pozwala nam wybrać odpowiedni jacht, przygotować go do rejsu (a to słowo, które znaczy wiele, bo zawiera techniczne przygotowanie, zaopatrzenie jachtu w wodę, wiktuały i paliwo), tudzież zakwalifikować załogę. Morze uczy organizacji rejsu, bo jeżeli nie pojmiemy tego, to możemy zapłacić bardzo dużą cenę za niewiedzę. No i szacunek dla jachtu, co to znaczy? Otóż ja uważam, że w bardzo krytycznych sytuacjach wielkie zaufanie pokładamy w jachcie. Czy wytrzyma? Mimo naszego przygotowania do rejsu ze sztormem jacht zmaga się samotnie. My gdzieś tam tkwimy; może za sterem, może przy zrzucaniu, refowaniu żagla, może za stołem nawigacyjnym. Siedzimy przeważnie z sercem w gardle, pełni obaw czy jacht wytrzyma. A on walczy samotnie. I przeważnie wygrywa. Za to należy mu się szacunek. Teraz rozumiemy dlaczego w terminologii angielskiej jacht to she (ona).

Czy w Polsce żeglarstwo jest popularnym zajęciem?

W Polsce dzisiejszej to nie wiem. W PRL-u było, ale bardziej było traktowane jako okno na świat (żeglarstwo morskie). Śródlądowe jako wakacyjna przygoda. Natomiast świat normalny czyli umownie zwany Zachód traktuje żeglarstwo bardzo poważnie, aczkolwiek to zależy w jakich krajach. W Stanach Zjednoczonych pływa kilka milionów łódek i prawdopodobnie kilkadziesiąt milionów ludzi. Nie jest ujęte w prawne ramy jak w Polsce, tzn. nie potrzeba żadnych uprawnień żeglarskich, czyli nie istnieją patenty, książeczki żeglarskie i tego rodzaju dewocjonalia. Natomiast jeżeli ktoś prowadzi firmę czarterową lub prowadzi jachty (lub pływa) zawodowo, musi posiadać licencję z US Coast Guard. Przy czym obowiązuje to tylko na terytorium USA. Jak jest w Unii Europejskiej nie wiem, ale znając zamiłowanie Brukseli do papierków zapewne jakieś patenty obowiązują. Natomiast w krajach anglosaskich (UK, USA, Australia, Kanada i inne pomniejsze) jachting cieszy się wielkim prestiżem. W Nowej Zelandii jest sportem narodowym, ale to kraj anglosaski. Przeważnie elity rządzące uprawiają żeglarstwo (żaglowe lub motorowe), bo jest to dowodem przynależności do właśnie - elity. Również Polonia przywiązuje dużą wagę do obowiązującego kanonu jeżeli chodzi o żeglarstwo (szczególnie ta zamieszkująca kraje anglosaskie). Dowodem tego jest ilość polonijnych klubów żeglarskich na świecie. Dla przykładu w Kanadzie istnieją trzy kluby polonijne, w USA również trzy, w UK istnieje YKP Londyn. Wiem, że są dwie filie YKP Londyn w Niemczech. Trzeba też pamiętać, że na Zachodzie to wielki przemysł i to też jest przyczyną dlaczego żeglarstwo jest traktowane poważnie. W USA regaty o Puchar Ameryki to niemalże świętość. W Chicago regaty Chicago-Mackinac to jedna z najważniejszych imprez roku i żeglarski wyścig o ponad stuletniej tradycji.

Czy jakieś doświadczenia z promocji żeglarstwa w Ameryce mogą pomóc w zwiększeniu zainteresowania tym hobby Polaków?


Solidarity w regatach Rollex 2004 - Karaiby, St Thomas
Naprawdę nie wiem, bowiem to co jest powszechne i normalne w USA i się sprawdziło, być może nie przejdzie w Polsce. Niemniej jednak jestem pewien, że UE ma to już jako przepis i na pewno na terenie Unii będzie obowiązywało. To jeżeli chodzi o prawną stronę zagadnienia. Natomiast świadomość Polaków to rzecz złożona i wiadomości o wodzie są tylko jedną z części składowych ogólnego stanu wiedzy. Również o Polsce. A z tym - jak czytam w internecie - nie najlepiej.

Żegluje pan tak samotnie, jak i w większych ekipach. Jaka jest specyfika obu tych typów żeglowania? Jakie są plusy i minusy pływania samotnie i w grupie?

W zasadzie najwięcej pływam z załogami. Różnica w pływaniu samotnie i z załogą oczywiście istnieje. Podstawową jest fakt, że w wypadku pierwszym na jachcie jest jeden człowiek, w drugim wielu. To sprawa oczywiście psychiki żeglarza. Czy on się lepiej czuje samotnie czy też w grupie. Ja w zasadzie pływać samotnie nie za bardzo lubię. Moje przypadki to zazwyczaj udział w regatach samotnych żeglarzy lub brak załoganta. Dlaczego decyduję się na samotne regatowanie? Przede wszystkim zależy to od rangi regat. Jeżeli są to regaty wystarczająco prestiżowe, to startuję na zasadzie, że powinien być jacht niosący polską banderę z uwagi na polską rację stanu. Moja satysfakcja jako regatowca lokuje się na drugim miejscu. Po prostu uważam, że kraj mający 40 milionów ludzi i 15 milionów Polaków zagranicą powinien być reprezentowany. Tego właśnie wymaga – jak to nazywam – racja stanu. Natomiast osobnym tematem jest postrzeganie tego typu pływań przez skipera. Niektórzy nie lubią odpowiadać za załogę, czują się dobrze samotnie, nie chcą, aby im ktoś narzucał ilość postojów, gdzie się zatrzymywać i ile tam stać. Natomiast pływanie z załogami to trochę inna mańka. Przede wszystkim dochodzi odpowiedzialność i to duża (im więcej załogi, tym większa). Drugą sprawą jest brak wyboru – przecież skiper jachtu czarterowanego wyboru nie ma. Musi pływać z załogami, taką ma pracę i za to bierze pieniądze. Jeszcze inną sprawą są wyprawy organizowane przez grupę ludzi. Wszyscy się składają na wyprawę i jest w zasadzie pewne, że popłyną grupą wybierając pośród siebie skipera lub wynajmując tegoż. To temat rzeka i chyba nawet na napisanie poważnej książki np. pod tytułem „Dlaczego samotnie...?”.

Czym zajmowałby się Pan, gdyby nie wybrał morza? Czy w ogóle wyobraża sobie Pan życie bez łódek?

Wybrałbym oceany. Ale tak na poważnie, to ja raczej dzisiaj określiłbym się emigracją przygodową, aczkolwiek formalnie jestem azylantem politycznym. Po prostu opuściłbym PRL tak czy owak. Po prostu ciąg za przygodą, innymi morzami i lądami był tak duży, że nie myślę, abym w ówczesnej Polsce pomieszkał za długo. W ogóle nie starałem układać sobie tam życia. Widząc jak ten kraj wygląda (niestety niezwykle szaro) wiedziałem, że go opuszczę. I tak się też stało. Natomiast życie bez łódek? To oczywiście zależy gdzie łódka stoi. Mam taką naturę, że w zasadzie obywam się bez towarzystwa rodaków natomiast podczas całej mojej emigracji towarzyszy mi Polska. Miesiącami stałem w różnych miejscach na Karaibach nie widząc ani nie spotykając się z Polakami, natomiast nie mógłbym się obyć bez polskich książek. Moją ulubioną lekturą jest „Ogniem i mieczem” H. Sienkiewicza – czytałem kilkanaście razy. W zasadzie szybko się aklimatyzuję, jednocześnie nie mam kłopotu z nawiązywaniem znajomości z obcokrajowcami. Tutaj też ważne jest postrzeganie siebie na ich tle. Oczywiście zdecydowanie lepiej prezentować się jako żeglarz z dużą wiedzą. Obcokrajowcy szybko to zauważą i docenią. Dla mnie takim miernikiem (i bardzo dużą satysfakcją) podczas postojów na St. Martin (przeważnie stamtąd ruszałem w rejs na Azorypo koniec sezonu) były wizyty innych żeglarzy, chcących dowiedzieć się jak najlepiej pokonać Atlantyk, jaką obrać trasę, kiedy wyruszyć, gdzie zatrzymać się na Azorach. Później dowiedziałem się, że tych żeglarzy przysyłali mi moi przyjaciele z St. Martin. Oni im mówili – idź do Andrew, on wie najlepiej. Było to miłe, ale też narzucało dużą odpowiedzialność. Czy wyobrażam sobie życie bez łódek? Oczywiście wyobrażam sobie, aczkolwiek z

Władysław Wagner i Andrzej Piotrowski, 1990
łódką jest lepiej. Ciekawiej. No i jest to dom, a dom to własna świątynia, świętość.

Pana aktywność na żeglarskim polu - zarówno pod względem samego pływania, jak i organizowania różnych wypraw i imprez - nie słabnie. Proszę podzielić się z nami najbliższymi planami na przyszłość.

No cóż, jednak znacznie osłabło. Powód główny to poważna choroba, operacja i rekonwalescencja. A to trwa. Niemniej już powoli ruszam na oceany. W zeszłym roku rejs z Vancouver do San Francisco na jachcie HUSARIA, w tym roku dwukrotnie rejsy na Karaibach. Nie jest tragicznie. Co dalej? Ano, najważniejszą imprezą w której biorę udział jako jeden z organizatorów to Wagner Sailing Rally 2012. Duża impreza z kulminacją 21 i 22 stycznia przyszłego roku w zatoce Trellis Bay na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych. W międzyczasie wiele pisania, szukania sponsorów, odwiedziny na BVI (tym razem samolotem), wizyta u wdowy po kpt. Wagnerze – p. Mabel Wagner na Florydzie. Bardzo długi wywiad z wdową. Niedługo wylot do Polski związany z WSR 2012 i zaraz po tym (po 10 listopada) rejs s/y HUSARIA z San Francisco do Trellis Bay (prawie 5,000 mil morskich i Kanał Panamski po drodze). No i uroczystość wmurowania tablicy poświęconej kpt. Wagnerowi w Trellis Bay. Co po tym? Ano, myślimy o przedłużeniu imprezy do Gdyni. Wszak stamtąd 8 lipca 1932 ZJAWA odpłynęła w wiekopomny rejs dookoła świata. Jeżeli spotkanie polonijnych i polskich jachtów w Gdyni wypali to oczywiście s/y HUSARIA popłynie do Polski niosąc przesłanie kpt. Wagnera wraz z częścią pamiątek po Wielkim Żeglarzu. Co dalej? Ano, zaczekamy bo przecież to i tak dużo jak na dzisiaj.

Gdzie Pana zdaniem znajduje się najpiękniejsze miejsce do żeglowania?

Według mnie najpiękniejsze miejsce (do żeglowania również), to takie gdzie czujemy się najlepiej, gdzie moglibyśmy zostać ze swoim jachtem na wiele lat (nawet do końca życia). To oczywiście bardzo prywatna sprawa, bo to nasz wewnętrzny „kompas” prowadzi nas tam gdzie chcielibyśmy być. Ale to też sprawa nie tylko wyjątkowego uroku wybranego miejsca, ale także ludzi, którzy tam mieszkają. Czy jest im z nami po drodze, czy my w ich towarzystwie czujemy się dobrze. Czy klimat nam odpowiada. Czy czujemy wewnętrznie, że to jest właśnie to. Że tam będzie nam dobrze, znajdziemy tam towarzyszkę (towarzysza) życia. Pytanie też czy możemy tam zostać? Czy prawo miejscowe na to pozwoli? Bo przecież trzeba sobie zdawać sprawę, że tam gdzie jest nadzwyczaj pięknie, chętnych na zatrzymanie się, pobyt może być kolejka. I że wtedy to piękne miejsce zazwyczaj jest już jest mniej piękne. I prawo (odnośnie pobytu) też raczej jest bardziej surowe. Ja byłem w wielu pięknych miejscach np. najpiękniejsza (podobno) wyspa świata Bora Bora, czy piękna, bo jeszcze nie ucywilizowana za bardzo Dominica na Karaibach, czy jeszcze piękne, ale już cywilizowane (głównie opłatami) Grenadiny. Są piękne, ale czy chciałbym tam mieszkać? To jest pytanie o sprawy jak wyżej. Ja wielokrotnie zastanawiałem się gdzie ewentualnie zamieszkać, kiedy moja kadencja (mieszkanie) w Chicago się skończy. Są takie trzy miejsca gdzie czułem się dobrze i mógłbym zamieszkać. To Azory, właściwie wyspa Terceira, wyspa St. Martin na Karaibach lub kanały francuskie. Wszędzie tam byłem bardzo długo (około 2 lat) i znakomicie się tam czułem. Czy zamieszkam? Hm... jeszcze jest 2011 rok i jeszcze trochę czasu jest. I parę rzeczy do zrobienia.
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 23 listopada

Francis Joyon na trimaranie IDEC wyruszył z Brestu samotnie w okołoziemski rejs z zamiarem pobicia rekordu Ellen MacArthur; zameldował się na mecie po 57 dniach żeglugi, poprawiając poprzedni rekord o dwa tygodnie.
piątek, 23 listopada 2007