TYP: a1

Karaibska Republika Żeglarska

czwartek, 24 listopada 2011
Andrzej W. Piotrowski

Powstanie Karaibskiej Republiki Żeglarskiej
Karaibska Republika Żeglarska – ta nazwa znana jest zapewne wielu. O jej powstaniu, o uporze w dążeniu do celu i przede wszystkim o spełnianiu marzeń pisze Dożywotni Prezydent Republiki Andrzej W. Piotrowski.


Pierwsze moje wyprawy nad morze – wtedy niestety jedno tylko było do dyspozycji – Morze Bałtyckie – miały miejsce we wczesnych latach pięćdziesiątych. Jako mały brzdąc mieszkający wtedy z rodzicami i starszym bratem w prawie nadmorskim Koszalinie odbywałem rodzinne wyprawy nad morze do odległego wtedy o trzydzieści kilometrów Ustronia Morskiego. Słynne i zatłoczone dzisiaj Mielno aczkolwiek oddalone tylko o dziewięć kilometrów było zamkniętą strefą wojskową i nadgraniczną – odwiedzić można było tylko mając specjalną przepustkę. Morze budziło zawsze wielkie moje zainteresowanie. Ciekawość co jest za dalekim horyzontem była motorem – niesprecyzowanych jeszcze marzeń (jakie można było mieć marzenia widząc komunistyczną teraźniejszość lat pięćdziesiątych) – moich przyszłych rejsów.

Pamiętam jak na czystą (zamiecioną wiosennymi sztormami) plażę fala wyrzuciła rozbitą skrzynkę (zapewne po rybach) na której odcyfrowałem napis Kobenhavn. Znaczyło to, że gdzieś tam za horyzontem krył się „inny”, nieznany dla mnie ląd. Częste spotkania z morzem na ustrońskiej i później mieleńskiej plaży zaowocowały zapisaniem się do klubu żeglarskiego, którego przystań zauważyłem podczas kolejnej wizyty w Mielnie. Przystań znajdująca się o dziwo nad Jeziorem Jamno (podczas moich morskich wizyt nie kojarzyłem go absolutnie z

Na Jamnie koniec lat 60-tych, za sterem Zefira A. Piotrowski
morzem) była pozostałościami byłego ośrodka żeglarskiego dla oficerów niemieckiej Luftwaffe. Baraki wraz z nieodłącznym bosmanatem jak też część sprzętu pływającego były mieniem poniemieckim. Pływającego nie było dużo. Większość ukradli przedstawiciele władzy sowieckiej postępującej zaraz za walczącymi wojskami. Uratowały się tylko jednostki zatopione w wodach jeziora i wydobyte przez polskich żeglarzy. Najbardziej okazałym jachtem był ZEFIR, flagowa jednostka koszalińskiego klubu Tramp – gospodarza poniemieckiej przystani. W 1962 roku zacząłem żeglować na klubowych jachtach, a rok później zdałem na stopień żeglarza.

Lata sześćdziesiąte szczególnie późniejsze to okres dużej aktywności żeglarskiej niestety przeważnie śródlądowej. Morze pozostawało zamknięte dla żeglarzy. Skończyły się co prawda prymitywne próby odgradzania nas od wolnego świata. Zaprzestano na przykład groteskowego bronowania morskiej plaży i zamykania na kłódki klubowych jachtów na przystani, ale próba pożeglowania tymi Omegami w lipcu 1967 roku z plaży w Mielnie zakończyła się aresztem w WOP-owskiej piwnicy. Pamiętam, że wtedy wielokrotnie siedząc z kolegami na trampowskiej przystani marzyliśmy o własnej republice rządzonej przez żeglarzy. Oczywiście nasze wyimaginowane państwo znajdowało się na Karaibach – krainie którą znaliśmy z powieści pirackich i filmu (właśnie wchodził na ekrany w PRL-u) „Karmazynowy Pirat”. Marzył się nam kraj, w którym nie byłoby socjalistycznej szarzyzny, wszechwładnej milicji i równie szarego zadekretowanego przez komunistyczną władzę, żeglarstwa. Ale komuna trwała w najlepsze i nic nie wskazywało na jej rychły koniec. Nasze kolorowe państwo pełne szczęśliwych żeglarzy zdawało się być utopią. Tym boleśniejszą, że całkowicie nierealną. W 1976 roku zaświeciło słoneczko nadziei. Jacht pełnomorski, który zbudowaliśmy, w modnym w owych czasach czynie społecznym, został zakwalifikowany na rejs do Stanów Zjednoczonych.

Na pokładzie WK-Op Sail 1976, New York

W komunistycznej Polsce nastąpiła pełna mobilizacja – obchodząca 200 lecie Ameryka wydawała się dla polskich propagandzistów i żeglarskich politruków dobrym miejscem do zademonstrowania „pełni swobód” jakimi cieszą się polscy żeglarze. W namiarze też była Polonia Amerykańska od lat ciesząca się zainteresowaniem PRL-owskich służb specjalnych. Żeglarscy aparatczycy pod dyktando towarzyszy z KC wyznaczyli jachty o nazwach sugerujących miłe skojarzenia dla Polonii Amerykańskiej; ZAWISZA CZARNY, HETMAN, POLONEZ jak też mające dać odpór niemieckim rewizjonistom; WOJEWODA KOSZALIŃSKI i DAR SZCZECINA. Wiadomo było, że we flotylli niemieckiej popłynie jacht PETER VON DANZIG i GERRMANIA VI.

Był to mój pierwszy rejs na Zachód toteż chłonąłem nowe wszystkimi zmysłami. Impreza była równocześnie regatami na długiej trasie do Ameryki. Brały w niej udział również dwa żaglowce sowieckie; KRUZENSZTERN i TOWARISZCZ, które nadużyły cierpliwości organizatorów oszukując niemożebnie podczas dżentelmeńskich żeglarskich wyścigów. Po drodze cała flotylla zawinęła na Bermudę, która była jednym z etapowych portów. Co prawda Bermuda to jeszcze

Wojewoda Koszaliński. w Hamilton, Bermuda-1976
nie całkiem Karaiby, ale podczas postoju w Hamilton miałem możność oglądać wspaniałe czyste wody okalające wyspę, podziwiać zielone palmy, ukryte zatoczki z przepięknymi palmami i krajowców, uśmiechniętych, nie rozglądających się na boki i po raz pierwszy przyjaznych policjantów. Tak, o takim państwie żeglarskim marzyliśmy. Wtedy pomyślałem sobie, że chciałbym tutaj kiedyś wrócić. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że już pracuję na ponowny wyjazd na Zachód. Postawa sowieckich jednostek była mocno komentowana w naszym małym jachtowym środowisku. Jako jeden z mało pokornych (grzech, a może raczej zaleta młodości) wiodłem prym w tych dyskusjach. Okazało się, że w naszej małej społeczności jachtowej znalazł się człowiek aparatu (TW jak brzmi to teraz po teczkowych rewelacjach), który miał na nas czujne baczenie. Stało się to dla mnie początkiem poważnych kłopotów. Oskarżony zupełnie bezsensownie o chęć ucieczki w Stanach Zjednoczonych, po powrocie do Polski stałem się osobą niepożądaną zarówno w Koszalinie jak i też w klubie żeglarskim. Moja przymusowa emigracja na Zachód stała się celem działań koszalińskiej SB. Po wielu miesiącach męczących wizyt oficerów SB, szóstego kwietnia 1977 roku opuściłem PRL udając się na emigrację do Stanów Zjednoczonych. Zaczynałem nowe życie jako uchodźca – nie tak wyobrażałem sobie rozpoczęcie przygody z wymarzonym własnym żeglarskim państwem.

Budowanie nowego życia w USA wymaga czasu szczególnie jak się wylądowało na lotnisku O’Hare z 30 dolarami w kieszeni. Toteż na pływaniu po Jeziorze Michigan upływało moje emigranckie życie. Marzenie o Karaibskiej Republice pomału chowało się w zakątkach mojej duszy, aż wydawało mi się, że znikło zupełnie. Nie mogąc wrócić do kraju wydawało mi się wtedy, że zapewne całe życie spędzę na obczyźnie. Wtedy to stała się rzecz, której potrzebowaliśmy jak ciało tlenu, powstała Solidarność. Wydawało się, że ta wolność jest tuż, tuż za rogiem. Ale komuna znacznie nadwątlona miała jeszcze siłę wprowadzić stan wojenny. Wtedy moje marzenia podpowiedziały mi kolejny ruch – własny jacht. Powstał w czerwcu 1986 roku w małej

"Solidarity" zbliża sie do Gdyni
niemieckiej miejscowości Grossenbrode. Było oczywistym, że w 5. rocznicę stanu wojennego nazwę go SOLIDARITY. On poprowadził mnie przez długą drogę z Bałtyku przez Morze Północne, Kanał Angielski, Zatokę Biskajską, Atlantyk ku Karaibom. Droga była długa, trwała rok dokładnie kiedy pod koniec czerwca 1987 roku zacumowałem przy kei w Chicago. Rejs był też po trochu patriotyczno-niepodległościowy. W porozumieniu z wydawnictwem Kontakt w Paryżu i biurem Solidarności wiozłem potężny zapas „nieprawomyślnych” książek dla Polaków spotkanych na trasie rejsu – głównie marynarzy z polskich statków.

Na Karaiby przypłynąłem już uwolniony z patriotycznych zobowiązań. Toteż mogłem skupić się na ich porównaniu z młodzieńczymi wyobrażeniami. Tygodniami płynąłem poprzez karaibskie porty. Odwiedziłem Barbados gdzie wylądowałem po przepłynięciu Atlantyku, Martynikę, St. Thomas i Bahamy. Kotwiczyłem w tajemniczych zatoczkach, lądowałem swoją dinghy na bezludnych wysepkach, dyskutowałem z krajowcami w podejrzanych barach. Coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że Republika Żeglarska powinna powstać, ot choćby po to, aby inni mogli też tu żeglować. Dwa lata później upadł w Polsce komunizm. Wydawało mi się, że czas wracać. Ale wracać z tarczą – to ważne aby pokazać, że mimo emigracji duch odkrywców w nas nie zaginął. Tak powstał jeden z najlepszych pomysłów żeglarskich – spotkanie emigracji żeglarskiej w Polsce, w gnieździe polskiego żeglarstwa w Gdyni. Czternastego lipca 1991 roku SOLIDARITY płynąc pod spinakerem z orłem w koronie wprowadzał flotyllę jachtów polonijnych do Gdyni. Dwa tygodnie, które spędziliśmy żeglując po Bałtyku i odwiedzając polskie porty, były świętem żeglarskim w Polsce. Spotkanie w Kołobrzegu z niewidzianymi od 15 lat kolegami z Trampa ożywiło myśli o młodzieńczych marzeniach, o Karaibskiej Republice Żeglarskiej.

Rejs powrotny do USA w 1992 roku znów prowadził przez Karaiby. Tym razem odwiedziłem St. Lucię, Dominikę, Gwadelupę, St. Maarten, St. Thomas i Puerto Rico. Znów widziałem naszą Republikę w odwiedzanych zatokach, rafach koralowych, w cieniu zielonych palm pochylających się nad błękitem Morza Karaibskiego. Kiedy wypoczywałem z na plaży z karaibskim drinkiem cuba-libre w dłoni nachodziła mnie natrętna myśl, że szalone młodzieńcze marzenia należy realizować. Wszak przecież czasami tylko po to żyjemy, to nadaje sens naszemu istnieniu. Trzy lata później po wielu rozmowach, korespondencjach między Ameryką i Polską SOLIDARITY żeglował po wodach archipelagu Wysp Bahamskich. Celem rejsu było znalezienie wyspy gdzie moglibyśmy ogłosić światu powstanie Karaibskiej Republiki Żeglarskiej. Załogę jachtu stanowiło 6 żeglarzy; podobnych marzycieli. Trzech z USA i trójka z Polski. Mimo, że przeżeglowaliśmy wiele mil na bahamskich wodach, okazało się, że nasza wymarzona wyspa znajduje się niedaleko stolicy archipelagu, Nassau. Dnia 17 kwietnia 1995 roku na wyspie Sandy Cay została powołana do życia Karaibska Republika Żeglarska. Ukazuje to film „Narodziny Republiki” Sześciu żeglarzy: Andrzej W. Piotrowski, Kuba Łuczkiewicz, Bogusław Linda, Lech Wiśniewski, Robert Terentiew i Wojciech Minicz pozostało po wsze czasy Ojcami Założycielami nowego państwa, a ich nazwiska weszły na stałe do annałów Republiki. Przez dwa dni pobytu na Sandy Cay zdołaliśmy zapisać najważniejsze sprawy jak konstytucja, waluta, paszporty itp. nie cierpiące zwłoki zagadnienia. Ustanowiliśmy też władze Republiki. Postanowiliśmy, że ustrojem Republiki będzie oświecona dyktatura, natomiast funkcja Prezydenta jest dożywotnia.

Już za tydzień zamieścimy obszerny wywiad z Andrzejem W. Piotrowskim.
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620