Każdego roku, gdy na Costa Brava przychodziła zima i kończył się żeglarski sezon, Salvadore korzystając z zaprzyjaźnionej mariny w Santa Margarida, wyciągał swój kuter na ląd i zaczynał remont. Na pierwszy ogień szło czyszczenie kadłuba poniżej linii wodnej i malowanie nową antyporostową farbą, potem nadchodził czas koniecznych napraw.
To wszystko miał już za sobą. Teraz brał się do czynności, którą lubił najbardziej, czyli do zdobienia. Siedział na stołku i pracowicie, pędzlem wykańczał nazwę swojego stateczku widniejącą na dziobie. Nazwał go „Gala” na cześć żony swojego idola Salvadore Dali. Znał całą jego twórczość, był prawdziwym ekspertem jeśli chodzi o fakty z życiorysu artysty. Z tej fascynacji uczynił swój zawód. Organizował swoim kutrem rejsy, podczas których nie tylko odwiedzał Port Lligat w pobliżu Cadaques, opływał skały wystające z morza, które jako żywo przypominały figury z obrazów mistrza, ale także podczas oprowadzania turystów po willi artysty, raczył ich anegdotami związanymi z Dalim. Na topie masztu umieścił białe jajo, podobne do tych, które zdobiły mur ogradzający rezydencję malarza. Marzył o tym, by na burtach kutra namalować przewieszone przez nie „roztopione zegary”, a na grocie umieścić płonącą żyrafę, ale gdy podzielił się owymi pomysłami z żoną, ta piękna i nieco despotyczna Katalonka zaprotestowała.
- Słuchaj Salvadore – rzekła – nie przesadzaj. Po pierwsze to co na burtach namalujesz w niczym nie będzie przypominało oryginału, podobnie z tą „płonącą żyrafą” na grocie. On był geniuszem, ty jedynie możesz malować ściany w naszym domu. Po drugie, wystarczy to jajo na topie masztu i nazwa statku. Po trzecie masz już te kabotyńskie podkręcone wąsy, znoszę to z trudem, ale niech ci będzie! Po czwarte, zamiast zdobić swój kuter, zaproponuj to co umiesz. Gotuj dla swoich klientów potrawy, których by Dali się nie powstydził. Niech to będzie smaczne, ale jednocześnie oryginalne i lekko surrealistyczne! Kończąc przemowę potrząsnęła głową, a burza jej kręconych włosów pofrunęła w powietrze. Salvadore popatrzył na nią z nieskrywanym uczuciem.
- Masz rację Penelopo! - powiedział pokornie. Od tego czasu goście, których zabierał na pokład swojego kutra mieli szansę cieszyć się serwowanymi przez niego przysmakami. Jednym z takich były marynowane cielęce ozorki. Większość gości była przekonana, że przepis na nie zawdzięczał samemu słynnemu surrealiście.
Marynowany ozór cielęcy Salvadore
Ozorki cielęce myjemy w wodzie, wycinamy gruczoły ślinowe, które znajdują się przy nasadzie. Ziarna kolendry, dwa do trzech goździków, kilka ziaren pieprzu, kilka ziaren ziela angielskiego, ząbek czosnku i dwa listki laurowe miażdżymy w moździerzu wraz z łyżką stołową soli do peklowania. Tą marynatą nacieramy ozorki, wkładamy do naczynia emaliowanego lub kamionkowego, na wierzch kładziemy drewniany krążek lub talerzyk, który obciążamy. Chodzi o to, by ozorki zostały mocno wraz z marynatą przyciśnięte. Odstawiamy na dwa dni w temperaturze pokojowej. Po tym czasie rozpuszczamy w przegotowanej i ostudzonej wodzie kolejną łyżkę soli do peklowania i zalewamy nią ozorki. Całość przenosimy w chłodne miejsce - 4 do 8 stopni C - i peklujemy przez 7 do 8 dni. Po tym czasie ozorki starannie opłukujemy z marynaty, po czym wkładamy je do wrzącej wody. Gotujemy przez około jednej godziny. Ozorki wyjmujemy z wrzątku, schładzamy w zimnej wodzie i obieramy z wierzchniej chropowatej skórki. Obrane ozorki ponownie wkładamy do wywaru i jeszcze jakiś czas gotujemy do miękkości. Po wyjęciu kroimy je na plasterki i podajemy z zielonym gotowanym groszkiem i pure ziemniaczanym.