Bywa tak - płyniemy z nową załogą i okazuje się, że mamy w niej wegetarianina lub wegetariankę. Ha!, może być i tak, że cała załoga to wegetarianie i to zaprzysięgli, co to nie tylko mięsa czerwonego nie jedzą, drobiu nie tykają, a na ryby i owoce morza spoglądają z niesmakiem. Tragiczne – nieprawdaż? Niestety nieszczęścia chodzą po ludziach. Co nam wtedy przyjdzie robić? Jak długo można zajadać się makaronami z sosem pomidorowym? Okazuje się jednak, że taką dietę można urozmaicić. Trzeba jeno sprawdzić, czy w wyposażeniu jachtowej kuchni jest piekarnik – często bywa, w takim wypadku jesteśmy uratowani. Teraz wysyłamy ową osobę lub osoby na pobliski targ uzbroiwszy je w listę zakupów, a w niej stoi co następuje: kalafior, ewentualnie dwa jeśli załoga liczna, mleko, mąka, gałka muszkatołowa, masło, ser żółty – może być ementaler, lub podobne, pieprz czarny w ziarnach.
Zaczynamy przegląd znajdujących się na jachcie naczyń, przeszukujemy schowki i bakisty rozpaczliwie rozglądając się za brytfanną, lub jakimś innym ustrojstwem nadającym się do przygotowanie zapiekanki. Jeśli nie znajdziemy, to koniec, nie przygotujemy naszego dania, a wtedy staniemy oko w oko z rozjuszonymi wegetarianami, a jak mówi ludowe przysłowie – głodny wegetarianin to zły. Grozi nam wtedy śmierć lub kalectwo, wegetarianie bowiem przerażeni wizją śmierci głodowej, mogą porzucić swoje obyczaje i zacząć NAS nadgryzać, racząc się naszym smakowitym ciałkiem – przecież historia żeglugi zna takie zdarzenia, pojawiały się przypadki kanibalizmy wśród rozbitków, choć nikt nie przeprowadzał badań, czy uczestniczyli w nich wegetarianie – ale nic do końca nie wiadomo. (Inna sprawa, czy wegetarianin, który skonsumował inną osobę może być nadal nazywany wegetarianinem?)
Jeśli naczynie na szczęście znajdziemy to spokojnie czekamy na powrót naszych ludzi z zakupów. Gdy wszystkie zamówione składniki znajdują się na pokładzie przystępujemy do działań. Brytfannę smarujemy odrobiną masła, na ogniu stawiamy garnek z wodą do zagotowania, kalafiora dzielimy na poszczególne niewielkie różyczki. Ser na tarce trzemy, ale niezbyt drobno. Gdy woda zawrze, wtedy po jej posoleniu, wrzucamy do garnka różyczki kalafiora, gotujemy nie dłużej niż 6 minut, powinny pozostać jędrne, odcedzamy je i po lekkim ostudzeniu wypełniamy nimi brytfannę. Ponieważ gotujący się kalafior niezbyt miło pachnie, to wybieramy jedną osobę z załogi, którą nie darzymy sympatią i jej nakazujemy dokonanie czynności usunięcia nieprzyjemnego zapachu z kabiny, może to robić za pomocą energicznego wymachiwania na przykład ręcznikiem. Gdy zapach zostanie usunięty, wtedy na patelni rozpuszczamy masło, dosypujemy dwie lub trzy łyżki mąki, lekko rumienimy i dolewamy mleko, pozwalamy tej mieszaninie się zagotować. Na drobnej tarce trzemy sporo gałki muszkatołowej i teraz przyprawiamy całość świeżo zmielonym pieprzem, solimy do smaku, dodajemy ser i czekamy aż się rozpuści. Tym sosem zalewamy kalafiorowe różyczki znajdujące się w naczyniu do zapiekania, resztą sera posypujemy po wierzchu. Całość wkładamy do mocno rozgrzanego piekarnika, pieczemy do momentu aż powierzchnia zapiekanki mocno się zarumieni.
Podajemy – to najlepiej smakuje z kieliszkiem białego wytrawnego wina.