Wydawać by się mogło, że kto jak kto, ale polscy żeglarze to akurat potrafią wznosić toasty. W rzeczywistości jednak bardzo łatwo jest tu popełnić grube faux pas, szczególnie siadając przy stole w międzynarodowym towarzystwie. Najwyższy zatem czas usystematyzować naszą wiedzę na temat wznoszenia toastów oraz zawiłości alkoholowej etykiety.
Kto w ogóle wymyślił toasty?
Prawdę mówiąc, są one równie stare, jak nasza cywilizacja - czyli sięgają czasów przynajmniej antycznych. Wtedy też powstało kilka zwyczajów, które kultywujemy do dzisiaj, wcale się nad nimi nie zastanawiając - na przykład ten, że wszystkim biesiadnikom nalewamy z tego samego naczynia, co pozwala im żywić nadzieję, iż alkohol nie jest zatruty.
Ponieważ starożytni Rzymianie raczyli się winem w ilościach przemysłowych, dość często zdarzało się, że było ono kiepskiej jakości. Niezbyt przyjemny smak należało wiec czymś zamaskować - i do tego właśnie celu służyły toasty, czyli… tosty. W dawnej łacinie termin tostus oznaczał bowiem mocno przypieczony chlebek.
Co prawda, starożytnych tosterów nigdzie jeszcze nie odkopano, ale Rzymianie dawali radę nawet bez nich: przypiekali po prostu na ogniu kawałek chleba (a niekiedy nawet go zwęglali) i przed wychyleniem kieliszka, zanurzali w nim na chwilę taki tost. Dzięki temu maskowali zbyt kwaśny smak oraz zyskiwali chwilkę, żeby coś ważnego powiedzieć - na przykład wyrazić nadzieję, że trunek im nie zaszkodzi. Dlatego najczęściej mówili… „na zdrowie!”.
Toast - tylko na siedząco
W większości krajów z grubsza cywilizowanych, osoba wznosząca toast wstaje - przynajmniej wówczas, gdy jest to toast „oficjalny”, mający na przykład uhonorować parę młodą lub szczególnie dostojnego gościa. Nie wyobrażamy sobie również witania Nowego Roku w pozycji siedzącej - chyba, że ktoś tak wylewnie żegnał stary, iż pionizacja może się dla niego skończyć dramatycznym spotkaniem z podłożem. Na wodzie jednak powszechną praktyką jest wznoszenie toastów na siedząco. Skąd taki pomysł?
Istnieją dwie teorie na temat tego, kto wprowadził ten zwyczaj. Obie wiążą sie z ludźmi szlachetnie urodzonymi (czyli posiadającymi z definicji słabe głowy) oraz z czasami, gdy mesy w żaglowcach były niskie, a w dodatku posiadały wystające belki. Wedle jednej z teorii, zwyczaj wznoszenia toastów na siedząco wprowadził brytyjski monarcha William IV, który przydzwonił kiedyś o taką belkę swoją osobistą, królewską głową. Inna legenda głosi z kolei, że zwyczaj wprowadził król Jerzy (również IV), który uczynił precedens, uprzejmie pozwalając oficerom siedzieć podczas wznoszenia toastów za jego osobę.
Który z Brytyjczyków jest rzeczywistym autorem tego pomysłu, nie sposób odgadnąć. Ale chwała mu za to - w końcu, na wodzie może człowieka niespodziewanie bujnąć, co mogłoby doprowadzić innych biesiadników do zupełnie błędnych wniosków: na przykład do takiego, że delikwent ma już dość i powinien udać się na spoczynek.
Stukać może tylko dzięcioł
Stukanie się kieliszkami to jeden z typowo staropolskich zwyczajów - z tym wszakże zastrzeżeniem, iż wówczas stukano się naczyniami trochę większego kalibru. Nie czyniono tego zupełnie bez przyczyny, cała sztuka polegała bowiem na tym, by podczas tej procedury przelać część swojego alkoholu do naczynia współbiesiadnika. O dziwo, nie miało to na celu dołożenia mu promili, ale było wyrazem szacunku oraz zaufania względem niego. Alternatywą dla stukania było szybkie opróżnienie naczynia, a następnie roztrzaskanie go o ziemię lub o… własne czoło. Gest ten miał oznaczać, że człowiek, który wzniósł taki oryginalny toast, zupełnie nie czuje się godny pić (ani nawet stukać się kieliszkiem) z resztą towarzystwa.
Do dzisiaj określenie „brzęk kieliszków” wydaje się być nieodłącznym elementem zakrapianej imprezy - jednak tylko i wyłącznie na lądzie. Wśród ludzi morza stukanie się kieliszkami czy innymi naczyniami uważane jest za bardzo zły omen, bowiem przywołuje na myśl cmentarne dzwony. Rozbijanie naczyń również nie wchodzi w grę, ponieważ po pierwsze, na pokładzie ich ilość jest ściśle ograniczona, a po drugie - ktoś będzie musiał to potem posprzątać. Tłumaczy to, dlaczego jakoś nigdy nie zostaliśmy morską potęgą - chociaż kto wie, może w przyszłości?
„Za tych, co na morzu”
Niezależnie od tego, czy wznosimy toast na cześć króla, prezesa, czy własnej babci, zawsze w dobrym tonie jest dodać „i za tych, co na morzu”. Z tym, że tak to wygląda dzisiaj - natomiast w dawnych czasach, gdy po morzach śmigały wielkie żaglowce, a ich załogi codziennie otrzymywały przydziałową porcję rumu, toasty posiadały ściśle ustalony porządek.
W poniedziałki zatem wznoszono toasty za pomyślność ojczyzny, we wtorki - za matki żeglarzy, a we środy - za nich samych. W czwartki pito za zdrowie króla, w piątki - za stary port, natomiast w soboty za żony oraz kochanki; pito jednak nie tylko za ich zdrowie, ale też za to, żeby się nigdy nie spotkały (w końcu każdy marynarz lubi czasem zasugerować kolegom, jaki to z niego gieroj - niezależnie od tego, jak sprawa przedstawia się w rzeczywistości).
A co z niedzielą? W niedzielę właśnie pito „za tych co na morzu”… z małym jednak wyjątkiem: w czasach realnego socjalizmu, gdy nasi marynarze mogli żywić pewną niechęć do kolegów z krajów ościennych, dodawano: „za wyjątkiem Krasnowo Fłota i Bundesmarine”. Chyba możemy to zrozumieć.
Tagi: toast, zwyczaj, marynarz