Prawa na morzu istniały właściwie od zawsze – z tym, że nikomu nie przyszło do głowy ich spisywać, bowiem były to prawa zwyczajowe, można powiedzieć – naturalne – które w precyzyjny sposób określały, że kapitana trzeba słuchać, a innym żeglarzom świństw nie robić. Mimo to, ludzie lubią mieć pewne rzeczy na piśmie, z jakiegoś powodu wierząc święcie w magiczną moc kawałka papieru.
Oczywiście, fakt, że prawo jest spisane, nie oznacza jeszcze, że jest ono spisane mądrze. Co więcej, sam akt ujęcia czegoś w formie pisemnej powoduje nieraz skutek odwrotny do zamierzonego, bowiem jeśli napiszemy „Kapitana trzeba słuchać”, pojawiają się pytania o sprecyzowanie, co oznacza trzeba i słuchać, nie wspominając już o ustaleniu, kto może zostać kapitanem. Jak widać, jest to prosta droga ku klęsce, zaś absurdy, jakie przy okazji udaje się wykreować, przypominają nieco dylemat panów z nieśmiertelnego „Rejsu”: „Ale jaką metodą wybierzemy metodę głosowania?”.
Prawa kiedyśNajstarsze prawa morskie zostały spisane już w II – III w n.e. w Republice Rodos, a następnie bezczelnie zajumali je Rzymianie. Oczywiście, ci ostatni wprowadzili własne modyfikacje i od tamtego czasu było już tylko gorzej: kodeksy morskie, ordynacje, orzeczenia i inne regulaminy mnożyły się i mnożyły, aż dotarły do Polski, pozostającej od rządami Zygmunta Augusta, który w 1571 roku ujął je w postaci tzw. “Ordynacji”. Trzeba przyznać, że król - albo raczej jego doradcy – postarali się, by prawa były w miarę precyzyjne, logiczne, choć, trzeba przyznać, również dość surowe.
I tak np. za zabójstwo karano… przywiązaniem do zwłok ofiary i wrzuceniem do morza. Za nieudaną próbę zabójstwa obcinano rękę, co prawdopodobnie skutecznie udaremniało kolejne próby. Natomiast za atak na innego marynarza z użyciem miecza, Ordynacja przewidywała przybicie jednej ręki do masztu, wręczenie rzeczonego miecza do drugiej i pozostawienie winowajcy w spokoju, by mógł sam uwolnić się z tej niewygodnej sytuacji, w miarę potrzeby odcinając sobie zbędne kawałki.
Prawa dziś
Od czasów Zygmunta Augusta uczyniliśmy spory krok naprzód (a nawet szereg kroków), skutkiem czego nikt nie musi sobie obcinać rąk, za to z pewnością rozważa nieraz użycie ostrego narzędzia przeciw osobom, które to prawo tworzą.
Przepisy, jakie obowiązują w naszym kraju, stanowią w rzeczywistości zlepek kilku, lekko zmodyfikowanych, kodeksów, co jest bezpośrednią pochodną naszej historii, politycznych sentymentów oraz, niestety, bylejakości. Spadkiem po zaborze rosyjskim jest na przykład zakaz pędzenia bimbru, który miał być carską karą za wywołanie Powstania Styczniowego, a jakoś dziwnym trafem utrzymał się do czasów współczesnych i nawet sam Palikot (w końcu Janusz, a Janusze, jak wiadomo, słyną z błyskotliwości), nic z tym fantem nie zrobił. Pozostali zaborcy, radosna twórczość PRL -u, nie wspominając już o Napoleonie, również dorzucili swoje trzy grosze, skutkiem czego wszyscy wiemy, że prawo trzeba zmienić.
No, trzeba. Byle mądrze, a tak się składa, że najnowszy projekt Ustawy o Prawie Morskim, planowanej na obecny rok, a dostępnej pod tym
http://legislacja.rcl.gov.pl/docs//2/12284651/12349263/12349264/dokument218330.pdf adresem, zawiera kilka co najmniej dyskusyjnych pomysłów.
Szczególne korzystanie
Omawiane dzieło liczy 327 stron, więc skupmy się na najciekawszych zapisach, jakim z pewnością jest art. 34, stwierdzający, iż:
„Szczególnym korzystaniem z wód jest korzystanie z wód wykraczające poza powszechne korzystanie z wód oraz zwykłe korzystanie z wód, obejmujące:
(…)
10) uprawianie na wodach sportów wodnych przy pomocy jednostek pływających wyposażonych w silnik spalinowy o mocy przekraczającej, 9,9 KM, z wyłączeniem dróg wodnych;
A ponieważ szczególne korzystanie, zgodnie z art.388 p.2 Prawa Wodnego, wymagać będzie uzyskania pozwolenia wodnoprawnego, zaś wody morskie nie będą posiadać statusu dróg wodnych, każde wypłynięcie na Zatokę Gdańską na jednostce o silniku mającym 9,9 lub więcej KM, będzie wymagać posiadania pozwolenia. Aktualnego pozwolenia, oczywiście.
Aby takowe uzyskać, konieczne będzie dostarczenie do Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie w Warszawie operatu wodnoprawnego i kilku innych dokumentów, a także uiszczenie stosownej opłaty (wymóg wprost z projektu ustawy - Art 399 ust. 8: „Pozwolenia wodnoprawne wydaje się na podstawie operatu wodnoprawnego oraz zgromadzonych w toku postępowania dowodów, dokumentów i informacji”). Fajnie, co?
Denny podatekWiele emocji budzi też tak zwany „podatek denny”, czyli podatek naliczany za grunt położony pod wodą w przystaniach, marinach itp. Obecnie obowiązujące prawo w art.20 ust.3 stanowi:
„Zwalnia się z opłaty rocznej, o której mowa w ust. 1, grunty pokryte wodami oddawane w użytkowanie:
(…)
dla potrzeb, o których mowa w ust. 1 pkt. 6”. (działalnością służącą do uprawiania rekreacji, turystyki, sportów wodnych oraz amatorskiego połowu ryb,).
Wedle planowanych przepisów, a konkretnie – art.260 ust.5, z opłat mają być zwolnione jedynie osoby fizyczne, w ramach "powszechnego korzystania z wód". Zgodnie z nowym prawem, „organizacja wypoczynków lub sportów wodnych w ramach działalności gospodarczej” nie jest już „powszechnym korzystaniem z wód”. Oznacza to, ni mniej ni więcej, opodatkowanie marin, portów i ośrodków żeglarskich, które, zgodnie z prawami ekonomii, skompensują sobie stratę… podnosząc ceny. Zapłacimy więc wszyscy.
Żeby było weselej, w 2014 roku w rozmowie z PZŻ, ówczesny minister Stanisław Gawłowski poinformował, że „nie przewiduje w tej sprawie żadnych zmian w porównaniu z dotychczasową Ustawą Prawo Wodne” , jak czytamy na oficjalnej stronie PZŻ. Pozostaje pytanie, co poszło nie tak – oczywiście, od 2014 roku rząd się zmienił, ale nikt nie uwierzy, że tak obszerny dokument (przypominamy, ponad 300 stron prawniczego bełkotu) powstał w niecały rok.
O komentarz w sprawie tzw. podatku dennego poprosiliśmy Jacka Krzemińskiego, pełniącego funkcję rzecznika prasowego Ministerstwa Środowiska. Odnosząc się do naszych pytań, stwierdził on, iż „właściciele marin oraz przystani prowadzą obecnie działalność gospodarczą z wykorzystaniem gruntów pod wodami płynącymi, będącymi własnością Skarbu Państwa, nie ponosząc z tego powodu opłat. Tym samym korzystają z publicznego dobra, za które nie ponoszą opłat, a jest ono utrzymywane na koszt Skarbu Państwa. Zatem prowadzący działalność gospodarczą de facto otrzymują pomoc publiczną. Taka sytuacja prowadzi do nierównego traktowania, gdy jeden podmiot prowadzący działalność rekreacyjną płaci podatek od nieruchomości, a drugi, który wykorzystuje grunty pokryte wodami do działalności gospodarczej jest zwolniony z opłaty z tego tytułu.” Podatek się więc należy, jak przysłowiowemu psu buda. Szkoda tylko, że podobnie, jak w przypadku opodatkowania sklepów wielkopowierzchniowych, zapłaci go ktoś zupełnie inny, niż zakładał ustawodawca.
Zupełnie nowy twórArt. 511 planowanej Ustawy stanowi: Tworzy się Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie, zwane dalej „Wodami Polskimi". Nowe „dziecko” naszych ustawodawców ma być instytucją znacznie większą, niż Agencja Nieruchomości Rolnych, zaś jego funkcjonowanie pochłonie drobne 600 mln PLN rocznie. Po co (oprócz, rzecz jasna, kreowania kolejnych miejsc pracy dla krewnych-i-znajomych Królika), powstanie ten organ? Wiceminister środowiska, Mariusz Gajda w rozmowie z Money.pl, stwierdził, że po to, byśmy nauczyli się oszczędzać wodę, bowiem „jak coś jest za darmo, to nikt nie oszczędza”.
Z kolei Jacek Krzemiński powiedział nam, że wprowadzone zmiany pozwolą na sprawniejsze zarządzanie zasobami wodnymi i bardziej racjonalne wydatkowanie środków publicznych, ponieważ kiedy wodami zarządzał będzie jeden twór, będzie można planować w perspektywie wieloletniej, a nie - jak dotychczas - w oparciu o jednoroczny budżet. Funkcje, jakie mają pełnić „Wody Polskie”, obecnie sprawuje 25 innych instytucji, z których większość odpowiada za region niezgodny z podziałem hydrograficznym i logiką zarządzania. Scentralizowanie odpowiedzialności ma więc usprawnić zarządzanie wodami, a także zniwelować ryzyko suszowe i przeciwpowodziowe.
Co ciekawe, Krzemiński argumentuje również, iż stworzenie nowego pomiotu pozwoli na… zmniejszenie obciążenia budżetu państwa, poprzez wykorzystanie efektu synergii w zarządzaniu. Na ile ta strategia okaże się słuszna, będziemy mogli odczuć na własnej skórze, i to w niedługim czasie.
Co będzie dalej? Tego nie wie nikt… Na oficjalnej stronie Ministerstwa Środowiska czytamy, iż jest ono „nowoczesną, profesjonalną, darzoną zaufaniem społecznym instytucją”. Czy to zaufanie nie zostanie wkrótce lekko nadszarpnięte (a może wprost przeciwnie – okaże się, że wzrośnie?), przekonamy się już wkrótce.