23/01/2017, poniedziałek. Świt słoneczny i bezwietrzny, bajkowe widoki skał Los Gigantes. Masywy wyrastają prosto z wody, strzelają do góry na ponad 600 metrów.
Zgłaszamy do firmy awarię steru, mają kogoś przysłać. Jemy śniadanie. Za burtą kotłuje się sporo ryb w wymiarze absolutnie gastronomicznym. No to wędki i do roboty. Ryb dużo, ale nieufne. Jak się wrzuci sam chleb lub kawałek ryby to aż się kotłuje. Jak poda to samo na haczyku to już zupełnie inna rozmowa. Haczyk musi być cały zakryty, broń Boże widoczna żyłka lub stalowy przypon. Wtedy jest branie. Mają niezłe zęby, przegryzają nie tylko plecionkę ale i łamią haczyki. Niemniej po kilkunastu minutach w wiadrze trzepocze się pięć dorodnych stworzeń. Największym zaskoczeniem jest jednak wizyta strażników wędkarskich. Dwóch umundurowanych pacjentów prosi o zezwolenia. Połów ryb na Kanarach z brzegu wymaga pozwoleń, co ciekawe, na morzu nie są wymagane. Mamy takie w papierach jachtu, ale na dwie wędki. Łapiemy na trzy. Jedną każą zwinąć. Przy okazji pytamy co za ryby nam się zaczepiają, odpowiadają, iż ta ryba to liza, bardzo smaczna. Wędki i tak zwijamy, ponieważ marinero krzyczy iż w porcie nie wolno wędkować. Doskonale o tym wiemy, no ale… Ale i tak już nam starczy.
Pojawia się mechanik z Alboran. Sympatyczny facet, nazywa się Alfonso, mieszka na południu wyspy, w Las Galletas. W CV ma samotne opłynięcie świata na żaglach. Jak wyruszał, miał przygotowany jacht i 15 euro w kieszeni. Jemu stykło. Teraz też związany z żaglami. Silnik od strumieniówki padnięty, spalony. Zapewne poprzednia ekipa nieco go podsmażyła, u nas po prostu po kilku krótkich odpaleniach dokonał żywota. Alfonso mówi, iż możemy wystąpić o nowy jacht, ale trzeba wracać do Radazul, no i trochę poczekać, np. tydzień. Kusząca propozycja. Znajdujemy jeszcze jedną drobną awarię - brak wózka przy pierwszej raksie na grocie. Alfonso proponuje naprawę jak dotrzemy do jego mariny za dwa dni. Tak też zrobimy. Opłacamy w biurze mariny pobyt i wyruszamy pod Los Gigantos.
Stajemy w dryfie. Pogoda piękna, bezwietrzna, słońce. Woda ma 20 C, niektórzy się kąpią. Próbujemy łapać ryby z dna, ale nie chcą się cholery zahaczać. Można się opalać. Potem odpalamy motor i kierujemy się na Gomerę. na silniku płyniemy niezbyt długo, pojawia się półwiatr od sterburty. Szmaty w górę, przy 22 kn wiatru robimy średnio 7 kn jachtem. Fala umiarkowana, ale niektórzy ją odczuwają. Z tyłu coraz dalej majaczy majestatyczne Del Teide. Od strony zachodniej jest na nim nawet nieco śniegu. Wulkan też mamy w planie, ale potem. Dosyć szybko docieramy na sąsiednią wyspę. Kierujemy się do San Sebastian. Wyspa urocza, cicha, kameralna. Marina daje doskonałe schronienie. Wchodzimy powoli, przez VHF meldujemy swoje przybycie. Informujemy, iż nie mamy steru strumieniowego. OK, będą czekać, jak trzeba, to pomogą. Nad portem od zachodu dominuje duża majestatyczna skała, daje spory koloryt marinie. Podchodzimy do kei, stajemy rufą. Wszystko przebiega sprawnie. Od razu załatwiamy formalności, po zeżarciu kolacji idziemy w miasto. Ma swoją historię. Mieszkał tutaj niejaki Krzysiek Kolumb przed wyprawą do Ameryki. Jest nawet jego dom. Dom zamknięty, chyba z tej Ameryki jeszcze nie wrócił. Ten dom to w zasadzie chyba jedyny zabytek tego miasta. Starówek brakuje na Kanarach wszędzie. Dominuje nowoczesne budownictwo, mają też sporo szpitali. Na starość jak znalazł. Włóczymy się po miasteczku, potem wracamy w okolice mariny.
Zasiadamy w knajpce, zamawiamy piwo. Do tego dają jeszcze jakieś przekąski. My na kolację objedliśmy się pieczoną rybą, nic nam już chyba nie wejdzie. Poza piwem oczywiście. Potem zamiast iść prosto do jachtu nieco zbaczamy. I trafiamy na coś fajnego. Słychać żywą muzykę. Wchodzimy do jakiegoś pomieszczenia, jakiejś salki, coś jak Gminny Ośrodek Kultury. Kilkunastu mężczyzn ( niewiastom chyba wstęp wzbroniony?) gra na gitarach i śpiewa. Pozostajemy jakiś czas na koncercie. Sympatyczne zakończenie dnia. Wyspa bardzo urokliwa. Nie mamy czasu żeby ją spenetrować, choć na pewno byłoby warto. Ze względu na ukształtowanie terenu używano tutaj języka gwizdów, występują lasy wawrzynowe. Praktycznie cały środek wyspy – ok. 10% jej powierzchni – to rezerwat. Trzeba jednak coś sobie pozostawić na następne wyprawy.
24/01/2017, wtorek
W nocy na wyrzuconą wędkę „rekinówkę” jest branie, o 4.00 wędka wali o pokład. Jest przywiązana, ma mocno nastawiony hamulec. Ryba pomimo tego systematycznie wywleka plecionkę w stronę wyjścia z mariny. Jest diabelnie silna, drze na pełny ocean. Do walki stają trzy osoby: Jurek, Janusz i Piotrek. Przez pierwszą godzinę jesteśmy w zasadzie bezradni. Niewiele linki można skręcić, ryba wysnuwa jej zdecydowanie więcej. Pompujemy w dwie osoby i tak efekt mizerny. Wyciągnęła ok. 100 metrów plecionki. W końcu ryba nieco się poddaje, powolutku dociągamy ją do nabrzeża. Ale to nie znaczy, że nie walczy. Co jakiś czas znów ucieka na kilka metrów, które z mozołem trzeba nawinąć na multiplikator. W końcu, po 1.5 godz. walce, jest przy kei. I co z tego. Nie chce się wynurzyć. W zasadzie już nie walczy, ale jest na tyle duża i ciężka iż w trzy osoby nie dajemy rady jej wyciągnąć pod powierzchnię. W końcu strzela linka. Może to i lepiej, straciliśmy może kilka metrów plecionki, a z ryby i tak nie byłoby żadnego pożytku. Za duża. Z charakteru walki można się było domyślać iż była to olbrzymia ogończa. Ale to pozostanie w sferze domysłów.
Jest jeszcze czas, żeby poleżeć w kojach. Rano się nie spieszymy ze wstawaniem, mamy do przebycia ok. 30 Mm. Jest ciepło i słonecznie. Delektujemy się śniadaniem, o 10.30 opuszczamy Marinę San Sebastian de La Gomera. Wracamy na Teneryfę. Wspominamy nocne łowy. Pogoda raczej plażowa, raz wieje, raz nie wieje. Walczymy na żaglach, ale nie tak widowiskowo jak w poprzednich dniach. Na żaglach dystans zdobywamy powoli. Pojawiają się delfiny. Przemiłe zwierzątka. Lubią nas. Pogoda taka, iż można się opalać, co też część załogi czyni, nawet topless. Oczywiście ta ponętniejsza część. 5 Mm przed mariną włączamy katarynę. Po południu cumujemy w Las Galletes na południowym wybrzeżu Teneryfy. W porcie gdzie urzęduje Alfonso. Dzwonimy do niego, wypływa pontonem. Cumujemy bez przeszkód, nawiązujemy z nim miła pogawędkę. Mówi iż w tym porcie to możemy połapać ryby, nikt nas nie pogoni. Poleca nam nawet jakąś knajpkę. Zachęca do pozostania w porcie dłużej, proponuje stąd tanie auto na zwiedzanie wyspy. Część załogi chce tak postąpić. Biorąc jednak pod uwagę prognozy pogody skipper bezkrwawo dusi bunt załogi w zarodku, płyniemy jutro dalej według rozkładu. Decydują o tym prognozy pogody. Przepiękny zachód słońca, na główkach portu wędkarze, ale nic nie łapią. My wyrzucamy przynętę przy burcie. Podsumowanie dnia przy pobrzękiwaniu szklanek w kambuzie i gitarze Piotra, idziemy spać.
Tagi: Kanary, rejs, relacja