TYP: a1

Rafting Pontonem na Nilu, czyli wodne hakuna matata!

piątek, 2 listopada 2012
Monika Witkowska

Fot. Monika Witkowska
Trudne te bystrze? – pytamy nieśmiało, patrząc na spienione przed nami fale. –Very easy… - uśmiecha się dowodzący naszym pontonem instruktor. Chwilę potem wszyscy lądujemy w wodzie. Cóż, sami chcieliśmy. Rafting na Nilu Błękitnym w Ugandzie zaliczany jest do najtrudniejszych na świecie.

Znam w Afryce kilka miejsc nazywanych „źródłami Nilu”. Jedno w Etiopii, drugie w Burundi, trzecie w Rwandzie, no i w Ugandzie. To ostatnie, to wir na obrzeżach Jeziora Wiktorii, koło miasteczka Jinja. – Stąd wypływa Nil Biały, nazywany inaczej Nilem Wiktorii, od imienia brytyjskiej monarchini – z dumą obwieszcza lokalny przewodnik. Trudno nam ukryć rozczarowanie, bo spodziewaliśmy się czegoś bardziej imponującego. Nie przypuszczamy, że nazajutrz, zaledwie kilkanaście kilometrów dalej, zaczniemy jedną z najbardziej emocjonujących afrykańskich przygód. Byłam wcześniej na wielu pontonowych spływach – w Alpach, Chile, Nepalu, Stanach Zjednoczonych, Islandii i Nowej Zelandii, nie mówiąc o kultowym raftingu na afrykańskiej Zambezi… Żaden z wymienionych nie dorównał temu w Ugandzie pod względem poziomu adrenaliny.

Na początek mamy emocjonujący mini teatr. Siedzimy na trawie, gapiąc się na grzmiący poniżej wodospad Bujagali. Tabliczka z trupią czachą ostrzega, żeby nie podchodzić za blisko brzegu, bo to „strefa śmierci”. I bez tego typu informacji widzimy, że to nie żarty. Nagle pojawiają się przy nas młodzi,

Fot. Monika Witkowska
czarnoskórzy chłopcy. – Jak nam dacie kilka dolarów, przepłyniemy ten wodospad wpław… – proponują. Grupa dzieli się – część chce zobaczyć wyczyn, a przy okazji dać chłopakom zarobić, reszta twierdzi, że nie będzie nakręcać koniunktury na coś, co wcześniej czy później zapewne skończy się wypadkiem. W przeciwieństwie do nas stojący obok Japończycy nie mają żadnych skrupułów. Ochoczo wyciągają banknoty i kilka minut później, trzymając puste kanistry, młodzieńcy wskakują do wody. Widać, jak walczą z nurtem, potem znikają w spienionej wodzie. Kiedy serce nam zamiera w trosce o ich życie, wynurzają się i z uśmiechem machają.

Tymczasem raftingowi instruktorzy wołają nas na szkolenie. Dostajemy kapoki, kaski, w rękę pagaj, po czym słuchamy, jak zachować się po wypadnięciu z pontonu (spływamy nogami do przodu), jakie są komendy (każdym pontonem kieruje doświadczony kapitan), jak efektywnie wiosłować… W międzyczasie jeszcze formalności – trzeba podpisać dokument, że jesteśmy zdrowi i że jeśli coś się stanie, nie będziemy rościć żadnych pretensji, bo płyniemy na własne ryzyko. Część z nas pewnie chce się wycofać, ale honor nie pozwala. Podpisujemy… Zaraz potem wsiadamy na pontony. Stoją przygotowane, tuż powyżej wodospadu. – Jak to? Przecież my się na tym wodospadzie zabijemy! – słychać spanikowany głos. – Don`t worry. Hakuna matata! – śmieje się nasz kapitan. W tej części Afryki wszystko jest „hakuna matata”, co w języku suahili oznacza prozaiczne „spoko, nie ma problemu”. Razem z Hindusami dokooptowanymi do naszej ekipy, mamy do wyboru dwa, 14-stopowe pontony. Jeden z nich ma płynąć prostszą trasą (później okaże się, że wprawdzie ominął jeden wodospad, ale wywrócił się o jeden raz więcej niż my), drugi, na który i ja się pakuję, idzie na opcję „hardcore”.

Na wszelki wypadek instruktor-kapitan na spokojnej póki co wodzie jeszcze raz ćwiczy z nami wszelkie komendy, po czym zarządza szkoleniową wywrotkę. Patrzymy po sobie bez entuzjazmu, ale mus to mus. Chwilę potem wszyscy jesteśmy w wodzie, ponton leży do góry dnem, a my mamy

Fot. Monika Witkowska
kolejne zadanie – odwrócić go i jakoś się do niego dostać. Uff! W teorii wszystko było takie proste, z praktyką dużo gorzej. W końcu zaczynamy naszą wodną przygodę. Przed nami płynie kilku kajakarzy – to nasza „ochrona”, która ma wyłapywać tych, którzy wpadną do wody. Naszym zadaniem jest wiosłować zgodnie z komendami. Kapitan informuje: – Przed nami „Rib Cage” [w tłumaczeniu: „Klatka Piersiowa”], bystrze czwórkowe. Ma na myśli stosowaną w sportach wodnych skalę trudności, z gradacją od 1 do 6. Szóstka jest najtrudniejsza, pokonywana wyłącznie przez kajakarzy, bowiem w przypadku raftingowców równa się próbie samobójczej. Wiosłujemy jak umiemy najlepiej, ale i tak kapitan ciągle krzyczy: – Mocniej, mocniej! Okej, jakoś poszło, ale oto tuż przed nami straszny wodospad, który tak nas przerażał z brzegu. Piątka, żartów nie ma. No cóż, sami chcieliśmy… Woda zalewa nam twarze, skaczemy na kamieniach i falach. Hurra! Udało się! Wcale nie było tak źle. Taka wodna zjeżdżalnia. Ledwo co udało nam się ochłonąć, a tu już kolejne bystrze. – Trójkowe – mówi nasz kapitan. Wzruszamy ramionami. – Tylko? A jak się nazywa? – jesteśmy już wyluzowani. –„50 na 50” – pada odpowiedź. – Macie 50 procent szans, że przejdziecie. Połowa pontonów się tu wywraca… Nas żywioł oszczędza, ale statystyka się zgadza, bo drugi z naszych pontonów leży. Kontrolnie pytamy kolegów, czy w porządku. Poza tym, że się wystraszyli, nic im nie jest. Kolejne dwa progi to luzik – dwójkowa „Total Gunga” i trójkowe „Surf City”.

Potem jednak znowu skok adrenaliny. Zbliża się wyceniany jako 5+ „Silverback”. W tłumaczeniu: „Srebrnogrzbiety”, jak nazywa się dojrzałe samce goryli górskich, z których Uganda słynie. -Tu będzie ciężko – nie owija w bawełnę instruktor. Huk wody dochodzący z przodu potwierdza jego słowa. Zalega

Fot. Monika Witkowska
złowroga cisza, którą przerywa głos jednego z kolegów: –Kiedyś czytałem „Śmierć na Nilu” – rzuca mimochodem, zaś uczynny kumpel zdziela pesymistę po głowie. Nie ma jednak czasu na roztkliwianie się nad swoim losem – ponton nabiera przyśpieszenia, padają gorączkowe komendy, najpierw nakazujące szybkie wiosłowanie, potem schowanie pagajów i trzymanie się za uchwyty. Płyniemy niczym kłoda drewna, nie mając na nic wpływu. Nagle… Ponton skacze na jednej fali, ale że jest jeszcze druga, przypominająca mur, stajemy dęba, po czym niewidzialna siła niczym z katapulty wyrzuca nas w spienioną kipiel. Nie wiem, co się dzieje, przez moment „ciemność widzę, ciemność”, co oznacza, że jestem pod wodą, a kiedy wodny wir w końcu mnie „wypluwa”, otaczają mnie pogubione wiosła i kilka postaci, które dzięki kaskom i kapokom łatwo zobaczyć. Łapiemy za linki przewróconego pontonu, liczymy się. Brakuje dwóch osób. Szybko dostrzegamy Adama, którego nurt wyniósł bardziej do przodu – jest już pod opieką kajakarza z naszej obstawy. Brakuje jednak Basi… Rozglądamy się… Kurde, nigdzie jej nie ma! Czas dłuży się w nieskończoność. Bez żadnego nakazu, spontanicznie, w trzy osoby nurkujemy pod ponton. Jeden z kolegów wyciąga spanikowaną Basię. Płynąc pod pontonem, miała czym oddychać, bo utworzyła się tam poduszka powietrzna, tylko co z tego, jeśli w ciemności straciła orientację, nie wiedząc, w którą stronę wypłynąć?

Następne progi pokonujemy już niemal jak profesjonaliści. W pewnym momencie rzeka zwalnia, nurt robi się bardzo leniwy. – Jeśli chcecie, możecie wyskoczyć za burtę… – pozwala przewodnik. Pewnie, że chcemy – afrykańskie słońce mocno daje się nam we znaki, przez co hasło „kąpiel” brzmi

Fot. Monika Witkowska
kusząco. Dopiero po powrocie na raft nieśmiało pytamy: – A jak tu z krokodylami?Dziwne, że mzungu [tak się w tej części Afryki nazywa białych] zawsze pytają o krokodyle, choć najbardziej niebezpieczne są hipopotamy – śmieje się nasz czarnoskóry opiekun. I dodaje: –Hakuna matata. Hipopotamów tutaj nie ma. Krokodyle są, ale rzadko… Trochę niepokoi nas to „rzadko”… Pozostaje mieć cichą nadzieję, że może „crocs`y” nas oszczędzą.

W końcu czas na zasłużony obiad. Zjadamy go na brzegu – grillowanie mięso i sałatki przywiozła samochodem obsługa z bazy. Po krótkiej sjeście, wracamy na rzekę. Cały spływ ma mieć ok. 35 km, z czego została nam do zrobienia jeszcze 1/3 trasy. Zaczyna się bardzo spokojnie – mijamy urokliwe wysepki, z których pozdrawiają nas wielkie, ociężałe jaszczury oraz wystawiające skrzydła do suszenia kormorany. Żebyśmy jednak nie wyszli z wprawy, przewodnik zadaje nam kłopotliwe pytanie: – Zbliżamy się do słynnego wodospadu „Overtime”. Wolicie łatwiejszą czy trudniejszą wersję? Coś mi się wydaje, że w duchu wszyscy są za łatwiejszą, ale widząc płynących na sąsiednim pontonie Hindusów, z góry zadeklarowanych na wersję „lajt”, czują budzącą się polską ambicję: no bo co, my nie damy rady? Już z daleka dobiega szum wodospadu – im bliżej, tym poziom adrenaliny wyższy. –Będą dwa uskoki – najpierw jednometrowy, potem większy, kilkumetrowy – uprzedza nasz mistrz, a nam robi się słabo. –Piątka? – zadajemy niedorzeczne pytanie. – Piątka –przytakuje kapitan. Omiata nas wzrokiem i rzuca retoryczne: – Gotowi? Okej, co ma być to będzie… – każdy z załogi nadrabia miną, nie chcąc się przyznać do lęku. Tuż przed wodospadem klinujemy się

Fot. Monika Witkowska
przy skale i obraca nas trochę w niepożądany sposób, a może tylko tak nam się wydaje. – Ratuuuuunku! Lecimy! – drzemy się na cały głos, przy czym niecenzuralne słowa też odruchowo padają. O dziwo, nie wywracamy się! Patrzymy na siebie, na pokonany wodospad i, co tu kryć, jesteśmy z siebie dumni.

Największy wodospad, Itanda Falls, mamy na samym końcu. Unoszącą się nad nim chmurę pary wodnej przyjmujemy tym razem ze spokojem… Kiedy jesteśmy bardzo blisko i widać tylko białą kipiel, kapitan kieruje ponton w bok, na spokojną wodę. – Ten wodospad to szóstka… Nie ma mowy o spływaniu – trzeba ponton przenieść. Skoro tak, to łapiemy za uchwyty i dźwigamy nasz raft, przedzierając się przez porastającą brzeg dżunglę. Potem jeszcze krótki odcinek spływu i… koniec. Trochę żal. –Przepłynęliście 5 km, pokonując po drodze cztery bystrza „piątkowe”, trzy „czwórkowe”, po dwa „trójkowe” i „dwójkowe” –podsumowuje nasz kapitan. Aby nie zapomnieć walki z rzeką, kupujemy pamiątkowe koszulki z trasą spływu i nazwami wszystkich bystrzy. Na samym końcu mapki jest napis: „do Kairu 6370 km”.

Informacje praktyczne

Gdzie
Rafting na Białym Nilu odbywa się w pobliżu miasteczka Jinja, ok. 90 km na wschód od stolicy Ugandy, Kampali. Jeśli nie dysponujemy samochodem, bez problemów dojedziemy do Jinjy lokalnym autobusem.

Kiedy
Pora roku, w tym także tropikalne deszcze, nie mają znaczenia, bowiem poziom rzeki kontrolowany jest przez zaporę. Nie zmienia się też temperatura wody – wynosi 27 stopni przez cały rok.

Kto może
Teoretycznie każdy, bo raftingi mają różne stopnie trudności. Spływ opisywany w tekście jest najtrudniejszy, przez co udział w nim mogą wziąć wyłącznie osoby pełnoletnie, niebojące się wody, ogólnie zdrowe.

Co zabrać na rafting
Płynąć można w stroju kąpielowym (i tak zakłada się kapok), ale ze względu na silnie operujące słońce, wskazana jest jednak koszulka (lepiej z włókien technicznych niż z wychładzającej ciało bawełny) oraz dłuższe spodenki zakrywające uda. Czapka się nie przyda, bo płyniemy w kasku, za to obowiązkowo powinniśmy nasmarować się kremem z mocnym filtrem. Butów nie musimy mieć, ale jeśli koniecznie chcemy, muszą być to buty, których nie zgubimy po wpadnięciu do wody (najlepiej siateczkowate adidasy). Aparat fotograficzny jest sens zabrać, tylko jeśli jest to model wodoszczelny. Warto mieć torbę z ubraniem na zmianę i ręcznikiem – obsługa przywiezie nam te rzeczy na zakończenie spływu.

Cena raftingu
Opisana wersja to wydatek 125 dol. od osoby, choć czasem można trafić promocję ze zniżką 50%. W cenie, oprócz spływu, są napoje, śniadanie i lunch, dojazd do miejsca startu i jeśli chcemy – nocleg w bazie firmy.

Organizatorzy
Nasza ekipa korzystała z działającej już od 15 lat firmy Nile River Explorers (www.raftafrica.com) i bardzo sobie chwaliliśmy ten wybór. Dobre notowania ma też agencja Adrift (www.adrift.ug).

Postscriptum

Opisany rafting odbył się w 2010 roku. Ostatnio (w lutym br.), ze względu na budowę kolejnej tamy, górny odcinek Nilu Białego został zamknięty dla spływów. Kultowe bystrza typu Wodospady Bujagali, „50/50” czy „Silverback” to już historia. Nie jest jednak źle – spływy odbywają się nadal, a na rzecz straconych pierwszych kilometrów, zyskały inny odcinek, również bardzo atrakcyjny i mocno adrenalinowy.


TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620