Tego roku mamy wyjątkowo upalne lato, które przeplatane jest porywistymi burzami. Już od paru lat zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby to mnie na Mazurach spotkał sławetny biały szkwał, taki jak w 2007 czy w 2011 roku.
Czytałem wiele artykułów oraz bardziej fachowej literatury, natomiast tak czy siak teoria swoje a praktyka swoje. Tego roku wreszcie (choć nie powinienem się z tego cieszyć) była sposobność przetestowania zdobytej wiedzy i mimo iż było groźnie, załoga chciała żeglować dalej i nikt się nie wystraszył na śmierć, a co ważniejsze - wszyscy przeżyli wraz z jachtem. Postanowiłem podzielić się zdobytym doświadczeniem z innymi żeglarzami. Jako że to nie był pewnie tak silny biały szkwał, jak w wymienionych wcześniej latach, proszę nie traktujcie tego artykułu jako wyroczni, wręcz przeciwnie, zachęcam do rozmów i dzielenia się swoja wiedzą.
Rozpoznanie
Najważniejszym elementem jest wczesne rozpoznanie nadchodzącego uderzenia. Im wcześniej rozpoznacie zagrożenie, tym więcej czasu macie na przygotowanie się. Ja zyskałem jakieś 10 minut zanim nas dopadł szkwał. Przed rejsem warto zobaczyć nakręcone amatorskie filmiki na you tube jak wyglądał biały szkwał w latach 2007, 2011. Skupcie się na filmach, które pokazują szkwał z oddali, dzięki temu będziecie wiedzieć jak to wygląda. Na horyzoncie tworzy się biała krecha na linii wody i idzie z niesamowitą prędkością. Nie dajcie się zwieść chmurom. U mnie wyglądało to tak, iż owszem była czarna chmura, ale nie była nade mną, tylko parę kilometrów dalej. W miejscu gdzie przebywałem, były ładne cumulusy i świeciło słońce. Pierwsze co zobaczyłem, to sygnał świetlny wczesnego ostrzegania przed zmianami pogody. Przyznam się, że trochę to zbagatelizowałem i nie spłynąłem natychmiast do brzegu, ale kazałem wszystkim założyć kamizelki, zabezpieczyć rzeczy w jachcie i się przygotować, natychmiast zmieniłem kierunek żeglugi w stronę brzegu na wypadek gdyby w nas uderzyło, żeby szybko spłynąć. Miałem pecha, bo znajdowałem się na nawietrznej części akwenu. Jakieś 10 minut później byłem już w miarę blisko przy brzegu i wtedy zobaczyłem to, co na nas biegło. Szczęście w nieszczęściu, szkwał miał do przebycia jeszcze cały akwen zanim w nas uderzy, ale to był już ostateczny moment decyzji o spłynięciu.
Magiczne 10 minut
We wszystkich podręcznikach pisali, aby pozostawić sobie manerwowość i utrzymywać jacht pod wiatr lub z wiatrem. Pozostaje wybór napędu: żagle czy silnik. Miałem to już przemyślane wcześniej, więc automatycznie zrzuciłem żagle i uruchomiłem silnik. Czemu akurat tak? Nawet jak zrzucimy grota i pozostaniemy na samym zrefowanym foku lub na odwrót - zwiększamy powierzchnię, w którą wiatr uderzy. Zdejmując żagle całkowicie zmniejszamy tą powierzchnię, dzięki czemu nie dajemy wiatrowi dodatkowych sił. Drugim aspektem tego wyboru jest procedura po ewentualnej wywrotce. Pierwsze co robimy po zliczeniu załogi, to zrzucamy żagle, aby móc postawić łódkę. Gdy żagli nie ma, jest nam o wiele łatwiej. Kto choć raz nawet na omedze nurkował pod jacht, aby zrzucić żagle w wodzie, wie jakie jest to niesamowicie ciężkie zadanie, a tak mamy już zaoszczędzoną ciężką pracę pod wodą i dodatkowo nie narażamy nikogo na nurkowanie i plątanie się w linach, co jest dodatkowo niebezpieczne.
Tak więc po natychmiastowym zrzuceniu żagli i odpaleniu silnika obrałem kurs z wiatrem, bo do tego brzegu miałem najbliżej i był on piaszczysty oraz lekko osłonięty przez wystający cypel. Silnik na maksymalnych obrotach i czym prędzej do brzegu. Cały czas obserwowałem jak daleko jest szkwał, mieliśmy jeszcze trochę czasu i atmosfera gęstniała. Dobre samopoczucie załogi i świadomość, że sytuacja jest pod kontrolą są niezmiernie ważne. Podczas tych paru minut wydajcie komendy, aby przygotować jacht do nieuniknionego. Moje propozycje to przygotować kotwicę, na której będzie można przy brzegu wyhamować, gdybyśmy nie zdążyli i szkwał uderzy w nas tuż przed brzegiem, zabezpieczyć wszystkie luźne liny, aby przy ewentualnej wywrotce liny były na swoim miejscu, a nie pływały rozwinięte wokół jachtu jak macki ośmiornicy; nie jeden żeglarz utonął podczas wywrotki przez niezbuchtowane liny. Dajcie kogoś do miecza i do płetwy sterowej - ma być gotowa do podniesienia w parę sekund. Wydając rozkazy załodze zmuszacie ich do wyjścia na pokład, co też jest niezmiernie istotne. W poprzednich latach ludzie topili się we własnych kokpitach i przeżywali tylko ci, co w kamizelkach powpadali do wody. Wydanie komuś rozkazu, by wyszedł moknąć na dek jest odbierane przez załogę jak żart i nikt go nie wykona, za to wydanie rozkazu, by załogant zrobił coś na pokładzie spotyka się z lepszym odbiorem.
Reasumując, czynności do wykonania w magiczne 10 minut to:
- ubranie kamizelek,
- zabezpieczenie jachtu,
- obranie najlepszego kursu w stronę brzegu,
- zrzucenie żagli,
- wyciągnięcie załogi na pokład,
- i coś czego nie zrobiłem, mianowicie zabezpieczenie komórki przed wpadnięciem do wody i schowanie jej gdzieś w zamykanej kieszeni; na wypadek wywrotki będziemy mogli wezwać mazurski WOPR 601 100 100.
Uderzenie
Nas chwycił szkwał na jakieś 30 metrów przed brzegiem. Jacht szedł w fordewindzie. Silnik wpierw luz, potem wstecz, aby wyhamować. Siła wiatru, która działała na sam kadłub była tak duża, że pomimo całej wstecz jacht nawet nie raczył zwolnić. Do brzegu zostało jakieś 20 metrów, padły komendy o rzuceniu i hamowaniu na kotwicy oraz podniesieniu miecza i płetwy sterowej. Silnik góra, aby go nie rozwalić, sklarować cumy do oddania, wszyscy gotowi jak na polowaniu na wieloryby. Słychać szuranie o piasek, desant do wody i czym prędzej wiązać do drzew, najpierw szpringi rufowe, żeby nie obróciło jachtu bokiem, chwilę później dziób. Wanty wyją, deszcz leje, jakby ktoś oblewał nas wiadrami wody, wyziębienie organizmu bardzo wysokie, dłonie i stopy zaczynają odmawiać posłuszeństwa, na szczęście już jesteśmy przycumowani, bezpieczni. Rozkaz zagrzania wody na herbatę i wydania słodyczy. Na śródlądziu te ostatnie zabiegi wydają się mało istotne, chyba że ktoś ma cukrzycę, o czym możecie nie wiedzieć. Robin Knox-Johnston w swojej książce o żeglowaniu napisał, iż większość śmierci na morzu wśród osób, którym udało się wejść na tratwę ratunkową zdarza się w przeciągu 3 godzin od wypadku. Przyczyna śmierci, jak pisze, to głód lub śpiączka cukrzycowa, dlatego według tego autora każdy powinien, nawet jak jest już bezpiecznie, zażyć dawkę cukru, a najlepiej dawkę różnych cukrów. Dobrym pomysłem jest przechowywanie i zażycie w odpowiednim momencie saszetki z glukozą, którą można kupić chociażby w Decatchlonie lub innym sklepie sportowym.
Po burzy
Większość żeglarzy burze przeczekuje już bezpiecznie w kokpicie lub, jeśli los dał, to w tawernie. Najczęściej ta najbardziej porywista trwa koło 20 minut, jak w moim przypadku i w latach poprzednich. Mimo iż jest nam już ciepło i przyjemnie pamiętajmy, że ktoś może nie miał tyle szczęścia i właśnie leży od 20 minut w zimnej wodzie, z całą załogą, często dziećmi, i walczy by postawić jacht lub by w ogóle utrzymać się na powierzchni. Dlatego ostatnim elementem jest wyjście na dek i rzucenie okiem na wodę, czy ktoś czasem nie potrzebuje naszej pomocy. Pamiętajmy, że żeglarstwo to sport zespołowy i liczy się nie tylko nasza załoga, ale każda inna, która jest w potrzebie.
Tyle mojej przygody i ogromnej lekcji pokory przed śródlądowymi akwenami. Zachęcam do spisania swoich przemyśleń i doświadczeń, może komuś uratują życie. Przydałby się też opis takiej przygody i przemyśleń gdy jacht jest w porcie. Na filmach z lat poprzednich widziałem jak załogi bezskutecznie walczyły z wiatrem i jachtem, by wiatr go nie uszkodził. Widziałem jak odwiązał się źle sklarowany fał rolfoka, po czym wiatr rozwinął żagiel i swoją siłą złamał maszt. Inna załoga stanęła long side na nawietrznej stronie kei - fale wrzucały jacht na keję, pomimo iż cała załoga próbowała go powstrzymać; efektem pewnie był roztrzaskany kadłub. Dzielcie się swoją wiedzą i doświadczeniami oraz poszerzajcie swoje.