TARS-1972, a tak naprawdę to o kapitan Teresie Remiszewskiej
Skoro już padło określenie TARS, to napiszę na początku więcej o tej imprezie, ponieważ jej początki sięgają zamierzchłych czasów, prehistorycznych wręcz dla dzisiejszej żeglarskiej młodzieży. Regaty nie są moją bajką w pracy popularyzatorskiej, poza tym uważam, i nie jestem odosobniony w tym poglądzie, że udział Zbigniewa Puchalskiego lub Teresy Remiszewskiej nie był reklamą polskiego żeglarstwa, lecz wyłącznie pokazał osobisty hart ducha i klasę żeglarską tych osób. Stan techniczny jachtów był zaprzeczeniem reklamy. To czemu piszę?
Bo zbliżamy się do wielkiego sukcesu, jakim był rejs wokółziemski polskiej żeglarki. To był z kolei Jej osobisty sukces, ale (nie z Jej winy, zaznaczam) towarzyszyła temu bardzo brzydka sprawa w wykonaniu polskich władz, w tym nie da się ukryć i PZŻ, w pozbawieniu pierwszeństwa dokonania tego wyczynu najbardziej zasługującej na to żeglarce – Teresie Remiszewskiej. Pokazanie Jej wyczynu, co musiała przeżyć i jakie trudności pokonać, poświęcony jest w większości ten odcinek. Sami osądźcie.
W następnym odcinku sięgnę po inne fakty, po jakie autorzy sięgać nie mogli, choć zapewne znali. Gdyby tak zrobili, cenzura by tego nie przepuściła!
Jest w książce cały rozdział poświęcony żeglarstwu regatowemu, a mówiąc ściślej imprezie pod nazwą TARS –1972 z udziałem Polaków. W wielkim uproszczeniu te regaty wymyślił pułkownik H.G. Hasler, a ich przesłaniem miało być „jak najkrótszą drogą w najkrótszym czasie przebyć pod żaglami Atlantyk”. To były czasy, kiedy to samotne rejsy przez Atlantyk spowszedniały, tyle ich było, i pojawiły się też kobiety.
Do pierwszych regat w 1960 r. zgłosiło się ośmiu żeglarzy, ale wystartowało zaledwie czterech. Hasler, Chichester, Lewis i Valentine Howells. Po pięciu dniach doskoczył do nich Lacombe. Zwycieżył F. Chichester i tak to się zaczęło. W cztery lata później pojawił się nikomu nieznany porucznik francuskiej Marynarki Wojennej i dało to początek nowej wojnie francusko-angielskiej na morzu o prymat w światowym żeglarstwie.
Ten porucznik o nazwisku Eric Tabarly wygrał te regaty i rozpoczął tym samym, trwający do dziś, wyścig o postęp w żeglarstwie. Zwycięzca kolejnych regat, Anglik Geoffrey Williams żeglował z pomocą komputera, który otrzymując na lądzie dane meteorologiczne obliczał optymalnie korzystne kursy względem wiatru i przeciwników. Oprócz postępu, a raczej w wyniku wyścigu o postęp, pojawiły się tragiczne wypadki i wywołały falę krytyki.
Idea pułkownika Haslera legła w gruzach i wtedy formułuje program nowego regulaminu. Naraża się Damom, bo wyklucza ich udział w tej imprezie. Nie znał widocznie powiedzenia, gdzie diabeł nie może tam.....itd.
Ale machiny nie dało się już powstrzymać... Regaty stały się imprezą światową, zwycięzcy stawali się bohaterami narodowymi, a koncerny światowe zaczęły finansować budowę najnowocześniejszych maszyn regatowych... i w takim momencie polscy żeglarze postanawiają się włączyć do tej „zabawy”.
Aż się ciśnie na usta powiedzenie - konie kują, a żaba nogę podstawia! Ale to przecież takie nasze polskie bohaterstwo – piszę to poważnie, a nie ironicznie. Nie zawsze technika wygrywa, gdy na drugiej szali położy się determinację, talent i wysokie umiejętności. Ale nim ktoś dostanie taką szansę na walkę nie tylko z najlepszymi, ale i z najbogatszymi, musi pokonać polskie piekiełko. PZŻ przekonało władze polityczne do pomysły startu polskich żeglarzy w tej prestiżowej imprezie i na tym się skończył ich zapał. Start jedynego polskiego żeglarza, wyposażonego w jacht na miarę ówczesnych możliwości technicznych i wcześniejsze kwalifikacje do tego zaszczytnego zadania to jedno wielkie pasmo nieudolnych zdarzeń, w wyniku których ostatecznie zadanie reprezentowania Polski powierzono Krzysztofowi Baranowskiemu.
Do niego doszli Zbigniew Puchalski (odszedł niedawno na Wieczną Wachtę) i Teresa Remiszewska, którzy po olbrzymich perypetiach pozyskali sponsorów.
O ile Zbigniew Puchalski dysponował własnym jachtem, który pasował do szykowanych regatowych maszyn jak słoń do mrówki, to Teresa Remiszewska przeszła gehennę nim Jacht Klub Marynarki Wojennej użycza Jej jacht o nazwie „Komodor”. Wcześniej ludzie dobrej woli z KKS „Brda” zgłaszają oficjalnie Panią Kapitan do PZŻ jako swego reprezentanta ziemi bydgoskiej do udziału w TARS –1972, a ten przyjął kandydaturę i zgłosił oficjalnie do regat.
Jacht kpt. Andrzeja Puchalskiego to wydobyty z dna basenu jachtowego wrak jachtu zbudowanego w 1935 r. i własnym sumptem odbudowany. Ten jacht nadawał się do rekreacyjnej żeglugi, a nie wyścigu z nowoczesnymi jachtami. Chodzi o „Mirandę”, jak go nazwał. Zajęcie przez ten jacht 35 miejsca na 59 startujących należy uznać za olbrzymi sukces, przede wszystkim talentu i hartu ducha jego Kapitana. I tyle o tym, jak i o przebiegu rejsu „Poloneza” ponieważ jedynym powodem, że piszę o STAR-1972 jest przybliżenie młodym żeglarzom tego, co było udziałem kpt. Teresy Remiszewskiej, ponieważ pozbawiono Ją przejścia do historii nie tylko polskiego żeglarstwa. Chodzi o rejs Polki dookoła świata. Ten wyścig był ostatnią okazją do pokazania Jej w prawdziwej próbie przetrwania na oceanie. Sami ocenicie, jak niesamowite walory i cechy charakteru wykazała w tym wyścigu.
Dla zachowania i oddania w pełni tego o czym piszą autorzy, przechodzę do cytowania całych fragmentów książki dotyczących kpt. Teresy Remiszewskiej. Rozsiądźcie się wygodniej i zagłębcie w atlantycką grozę (poniżej skany z książki wybranych fragmentów)
Teresa Remiszewska należała w tym czasie do popularniejszych obywatelek Polski. Jej samotny 690-milowy jesienny rejs bałtycki, pierwszy tego rodzaju wyczyn Polki, przyniósł jej nie tylko popularność, ale szacunek i podziw.
Żeglarstwo uprawiała od 1945 roku. W 15 lat później jest już kapitanem jachtowej żeglugi wielkiej. Pod jej dowództwem różne jachty i różne załogi przepłynęły 10 tysięcy mil, zawsze wracając do macierzystych portów nie tylko szczęśliwie, ale w dobrej formie psychicznej i przyjaźni. Po swoim samotnym rejsie kapitan Remiszewska bardzo chciała wystartować w TARS-1972. Wcześniej pomyślnie zdała testy zdrowotne i sprawnościowe. Nikt wtedy w kraju nie pomyślał, iż start Polki, samotne przepłynięcie Atlantyku w eksponowanych regatach, zmieszczenie się w limicie czasu kryje w sobie duże walory propagandowe.
Tylko żeglarze z Kolejowego Klubu Sportowego „Brda" z Bydgoszczy uznali za możliwe wypożyczenie jej swego jachtu na atlantyckie regaty. Bydgoska inicjatywa była kamieniem, który poruszył lawinę. Kapitan Remiszewska tak wspomina tamten burzliwy czas:
„Nadszedł sezon 1970 roku. Trudności w uzyskaniu kilku jednakowych jachtów do przeprowadzenia wyścigu eliminacyjnego prawdopodobnie zdecydowały o tym, że zawody się nie odbyły. Trzeba było dokonać na własną rękę próby i przeprowadzić samotny rejs. Długo szukałam jednostki do tego celu, przeżyłam wiele rozczarowań i upokorzeń, urlop mijał — ja ciągle nie miałam na czym wypłynąć... Znalazł się w końcu człowiek, który pierwszy zaufał: dyr. R. Czapliński z Ośrodka Żeglarskiego w Trzebieży zezwolił mi na wyruszenie w rejs na s.y. «Zenit» (...). W ciągu 13 dni (...) przepłynęłam 694 mile morskie i przeżyłam wyjątkowo ciężki, jesienny sztorm, trwający z górą cztery dni, a będący doskonałą próbą sił. (...) utwierdził mnie w przekonaniu, że «dam radę»... Ale nadal byłam równie daleko od Atlantyku, jak przedtem. Pomoc przyszła niespodziewanie! Daleki i nieznajomy klub: Kolejowy Klub «Brda» z Bydgoszczy zaofiarował mi nagle i wcale nie proszony swój jedyny jacht «Euros» do regat. Znaleźli się ludzie z wyobraźnią, wielkoduszni... ( * Teresa Remiszewska: Z goryczy soli moja radość. Kraków 1975, s. 232)
KKS „Brda" zgłasza oficjalnie kapitan Teresę Remiszewska do PZŻ jako swego przedstawiciela i reprezentanta ziemi bydgoskiej do udziału w TARS-1972. Bydgoszczanie mają nadzieję, że ofiarność mieszkańców ziemi bydgoskiej, życzliwość i pomoc władz wcześniej wypróbowane w załogowych wyczynowych rejsach „Eurosa" i tym razem przy tak ważkiej propagandowo i sportowo sprawie jak start Polki w wielkiej imprezie nie zawiodą. I to był punkt zwrotny w rozbijaniu formalnych przeszkód na drodze kapitan Remiszewskiej do startu w regatach. PZŻ przyjął bydgoską kandydaturę i zgłosił ją oficjalnie organizatorom regat.
Często tak bywa, że krok pierwszy jest krokiem najtrudniejszym. Uczyniony przez żeglarzy KKS „Brda" poruszył umysły, przede wszystkim w Gdańsku, gdzie najszybciej zrozumiano, jakim atutem polskiego żeglarstwa będzie start kobiety.
Konstruktor „Eurosa" mgr inż. Henryk Kujawa, również gdański żeglarz i kapitan, przystąpił do opracowywania koniecznych i bardzo kosztownych przeróbek, które umożliwiłyby samotną, regatową żeglugę, kiedy w „Głosie Wybrzeża" ukazał się obszerny artykuł, w którym autor po raz pierwszy publicznie zaproponował, aby rozważyć możliwość przydzielenia kapitan Remiszewskiej jachtu lżejszego, o lepszych walorach regatowych.
„Wprawdzie «Euros» jest jednostką o wielkiej dzielności morskiej, jednakże zdaniem fachowców posiadamy w kraju jachty o wiele bardziej nadające się do samotnych rejsów. (...) W rozmowach wskazywano wielokrotnie na łatwą możliwość szybkiego przystosowania do potrzeb samotniczki jachtu «0pal». Rzecz jest zasadniczej wagi, a start Teresy Remiszewskiej w Transatlantyckich Regatach Samotników nie jest startem klubowym, nie jest sprawą «Brdy» tylko samej, lecz sprawą całego naszego żeglarstwa. Niespożyta w swej energii od tygodni, a nawet już miesięcy rozprasza się p. Teresa na załatwianie wielu skomplikowanych spraw. (...) W najlepiej pojętym interesie naszego żeglarstwa trzeba by stworzyć wspólny front pomocy dla kpt. Remiszewskiej. Istnieje u nas wiele możliwości, szczególnie tu na Wybrzeżu, którego kapitan Remiszewska jest mieszkanką. Potrzebna jednak jest — powtarzam to raz jeszcze — rychła decyzja: w wianie dla kpt. Remiszewskiej powinien znaleźć się «0pal», jako jednostka najlepiej się do tych celów nadająca. Wierzymy, że sprawą kpt. Remiszewskiej serdecznie i szybko zajmie się powołana u nas niedawno Wojewódzka Rada Rozwoju Żeglarstwa".
W jakiś czas później Jachtklub Marynarki Wojennej „Kotwica" z Gdyni przekazuje do dyspozycji kapitan Remiszewskiej swojego seryjnego „Opala" o nazwie „Komodor".
Dzięki zaangażowaniu macierzystego teraz klubu kapitan Teresy, jakim stał się Jachtklub Marynarki Wojennej „Kotwica", a także wielu działaczy i pomocy władz wybrzeża gdańskiego, zaczęły się przygotowania przede wszystkim do wstępnej adaptacji „Komodora", aby żeglarka mogła odbyć na nim wymagany regulaminem rejs kwalifikacyjny. Trudności nie brakowało, a wszystkich denerwował zbyt krótki okres, jaki pozostał do przygotowania tej wielkiej wyprawy. Dopiero w połowie sierpnia 1971 roku w Stoczni Jachtowej w Gdańsku podjęto na „Komodorze" prace adaptacyjne. 5 września kapitan Remiszewska wyszła wreszcie w morze, przepływając 1090 (zamiast regulaminowych 500) mil morskich. Nie zdołała wypróbować specjalnie dla niej skonstruowanego prototypowego polskiego samosteru. W listopadzie po przeróbkach samosteru „Komodor" wychodzi na Zatokę Gdańską na kilkugodzinne próby. Inżynier Henryk Kujawa, sama kapitan Remiszewska oraz zainteresowani działacze i w ,,Kotwicy", i w innych instytucjach przeżywali bardzo burzliwy, nerwowy, a im bliżej startu w Płymouth wręcz dramatyczny okres.
„Jako czasowy użytkownik nie będący armatorem jachtu, nie zawsze miałam wpływ na planowy przebieg prac remontowych, natomiast byłam tą osobą, której przede wszystkim zależało na ich terminowym ukończeniu. Sytuacja niezwykle trudna: «narazić» się nie można, wyegzekwować nie ma się formalnego prawa...( * Teresa Remiszewska: j.w., s. 235)
Pośpiech i brak czasu były przyczyną, że pewne istotne szczegóły nie zostały wykonane zgodnie z dokumentacją, przemyślane rozwiązania zastępowano czymś prowizorycznym. Borykano się z brakiem materiałów, czekano niecierpliwie na dostawy importowe. Dzięki jednak zbiorowemu wysiłkowi działaczy, stoczniowców i mojemu, prace na jachcie zostały ukończone prawie całkowicie w dniu 20 maja o godzinie 13.00, a o godzinie 14.00 odbiłam od nabrzeża basenu jachtowego w Gdyni" *.
Kapitan Teresie pozostało niewiele czasu na dojście do Płymouth. Start przecież został wyznaczony na 17 czerwca. Dwadzieścia sześć dni to tylko pozornie kawał czasu. Nie dla żeglarza samotnego, który musi zameldować się w Plymouth już 12 czerwca, aby komisja regatowa zdążyła dokonać wszelkich nakazanych czynności związanych z dopuszczeniem jachtu do startu. A od pierwszych mil po opuszczeniu Gdyni nie sprawdzony jacht zaczął zdradzać coraz więcej usterek, które powinny być usunięte jeszcze przed wyjściem na Atlantyk. Kapitan Remiszewska nie ma jednak ani ochoty, ani czasu na powrót do Gdyni i ostateczne przygotowanie swojego jachtu. Nie zabrała też w rejs do Plymouth zdrowej, mocnej załogi, która zdążyłaby się ze wszystkim uporać. Płynął z nią młody entuzjasta Leopold Naskręt, żeglarz, kolega syna pani kapitan. Tej roboty we dwójkę wykonać nie zdołali, zwłaszcza że Morze Północne nie było dla nich łaskawe.
Czwarte transatlantyckie regaty samotnych żeglarzy zgromadziły na starcie 55 jachtów. Na tej liście prym wiodą gospodarze — 23 żeglarzy, drugą lokatę zajmują Francuzi, których ekipa liczy 15 jachtów W dotychczasowej historii dwukrotnie (pierwsze i trzecie regaty) zwyciężyli Anglicy, w drugich regatach tryumfował Eric Tabarły na „Pen Duicku II". Dalsza kolejność jest następująca: USA — 5 startujących, Włochy — 4, Polska — 3, RFN — 3, Australia — 2, Holandia, Belgia, Szwecja i Czechosłowacja po jednym żeglarzu.
Udział trzech polskich jachtów uznany został za duże wydarzenie. Na „Poloneza" i „Mirandę" skierowane jest zainteresowanie tysięcy ludzi codziennie odwiedzających Millbay Dock, gdzie zacumowały jachty uczestników regat. Wszyscy czekają na Teresę Remiszewską. Jej największe konkurentki to Anna Michailof startująca na „Peter Stuyvesant" oraz Marie Ciaude Fauroux, która popłynie na słupie „Aloa VII". Obie Francuzki są młodsze od Teresy Remiszewskiej, pływały też wiele po Atlantyku i to w każdych warunkach. Stażem jednak ustępują Polce. Mają one doskonale przygotowane, a co ważniejsze — lżejsze i mniejsze jachty, „Komodor" jest znacznie większy i gorzej wyposażony w różne „drobiazgi" tak ważne przy samotnym pływaniu.
Przyjście „Komodora" zaczęło się opóźniać ponad wszystkie dopuszczalne terminy, czego przyczyną były bardzo trudne warunki na Bałtyku i Morzu Północnym. „Komodor" zameldował się w Plymouth dopiero 14 czerwca. Spóźnił się na przegląd, który kończył się 12 czerwca, za co kapitan Remiszewska dostała 24 godziny karne. Ta doba, jak się później okazało, pozwoliła na jako takie doprowadzenie jachtu do morskiego klaru, aby można było w ogóle wystartować.
Dni 15—16 czerwca kapitan Remiszewska wspomina jako najczarniejsze w swoim życiu. Jacht jest w stanie nadającym się do solidnego stoczniowego remontu. Angielscy specjaliści montują dodatkowe urządzenia elektroniczne. Tłum dziennikarzy i gości. Pomagają kapitan Teresie polscy żeglarze z załogi „Jupitera", który pełni rolę jachtu serwisowego, i rybacy z licznych polskich statków zawijających do Plymouth. Pomagają nawet żeglarze-konkurenci. Najwięcej obaw budzi instalacja elektryczna oraz wielka, wcale nie jachtowa radiostacja i akumulatory. Już w Plymouth widać, że przyspieszony remont w Gdańsku wykonano bardzo niesolidnie.
Nie wytrzymuje tego wszystkiego nadwątlony rocznym napięciem nerwowym organizm żeglarki. Gwałtownie odzywa się stara dolegliwość. Gdy inni wychodzą na start, polska żeglarka wędruje do szpitala na zabieg chirurgiczny.17 czerwca kapitan „Komodora" podpisuje oświadczenie, iż na własną odpowiedzialność opuści klinikę natychmiast po dokonaniu zabiegu operacyjnego. Tymczasem uczestnicy TARS-1972 opuścili już Millbay Dock.
Został tylko samotny „Komodor". W towarzystwie kilkuset małych i dużych statków wycieczkowych, motorówek, jachtów towarzyszących, cała barwna ogromna armada wysypała się na obszerną Plymouth Sound. W powietrzu dziesiątki helikopterów i samolotów sportowych. Z ich pokładów BBC i telewizja transmitują start tej jedynej na świecie imprezy. Wzgórza okalające zatokę obsiadło 150 tysięcy kibiców.
Teraz wszyscy wypatrują najsłynniejszych żeglarzy. Jest Sir Franeis Chichester, 71-letni niezłomny żeglarz, startujący po raz trzeci, na „Gipsy Moth V", zwycięzca pierwszych regat i drugi w drugich. Brian Cooke na słynnym „British Steel", Martin Minter Kemp na przepięknym kutrze „Strongbow".
W ekipie francuskiej powszechną uwagę zwracają dwa jachty: olbrzymi, 39-metrowy „Yendredi 13", który prowadzi Jean-Yves Terlain, i trimaran „Pen Duick IV" Alaina Colasa. Colas jest wielkim faworytem Francuzów.
W tym towarzystwie — a lista znakomitych, najnowszych konstrukcji maszyn regatowych jest bardzo długa — Polacy nie mają szans na zwycięstwo. Nikt od nich zresztą tego nie wymaga. Udział i szczęśliwe przejście Atlantyku w dobrym czasie — oto zadanie, które satysfakcjonuje kraj. Nad masztami polskich jachtów zespolą się najlepsze życzenia dla reprezentantów biało-czerwonej bandery sportowej, towarzyszyć im będą niepokoje i lęk, zwłaszcza w chwilach długiej ciszy radiowej. Wiadomości z Atlantyku staną się najbardziej oczekiwanymi, czytanymi i słuchanymi w prasie, radio i telewizji.
Start do oceanicznych regat, których trasa liczy ponad trzy tysiące mil morskich, nie ma większego znaczenia. A przecież każdy chce tu być pierwszy, każdy chce wpaść w strzał okrętu wojennego. Niektórzy nie wytrzymują nerwowo i wyprzedzają huk działa artyleryjskiego. Powoli pustoszały wody Plymouth Sound. Stawka rozciągała się, wolniejsi zostawali z tyłu. Kibice na swoich motorówkach i statkach wracali powoli do portu. Piękne widowisko kończyło się.
W 24 godziny później startował „Komodor". Słaba, nadrabiająca miną i dzielna nad podziw kapitan Teresa najchętniej wyciągnęłaby się w koi, aby odpocząć po szpitalnych przejściach. Jest jeszcze chora i zbolała. Wyboru jednak nie ma. Zaciska więc zęby i ,,Komodor" rusza, wychodzi. To było wielkie zwycięstwo.
Zachodni wiatr przeszkadza, zmusza od pierwszych mil do ostrego, beznadziejnego chwilami halsowania. Nie ma czasu na aklimatyzację, spokojne, wolne wejście w rytm jachtowej żeglugi po nieprawdopodobnych przeżyciach ostatnich dni, po tych wszystkich trzymających „Komodora" tak długo przy kei przeciwnościach. Jest ostra walka o każdy kabel w pożądanym kierunku. Wreszcie trawers Wyspy Drake'a za rufą, wreszcie falochron odgradzający redę Plymouth Sound od kanału La Manche. Teresa Remiszewska uśmiecha się smutno, rozważając pół żartem, pół serio możliwość zawieszenia na rufie tabliczki z napisem: ,,koniec wyścigu". Taktyka regatowa i związany z nią wybór trasy przez Atlantyk Północny to cała tajemna, dokładnie strzeżona przez każdego z samotników wiedza. To również loteria, którą trasę wybrać. Która w danym roku jest naprawdę najszybsza, najbardziej korzystna?
Znajomość prawideł rządzących pogodą na Atlantyku Północnym oraz znajomość możliwości własnego jachtu, dobre radio, umiejętność odczytywania lakonicznych z pozoru prognoz pogody, wreszcie żeglarski „nos" i szczęście, oto atuty żeglarza. Rzeczywistość i tak zależy od oceanu i wiatrów. A te bywają kapryśne i pełne niespodzianek.
Jeszcze wszystko przed nimi, a przecież Atlantyk nie zaakceptował kilku. Do Plymouth wracają pierwsi pokonani przez morze i wiatry. „Komodor" milczy.
Kapitan Teresa przeżywa trudne chwile. Dopiero na oceanie zaczynają seryjnie nękać jej jacht usterki. Niby drobne — przecieki wody słodkiej i ropy, co uniemożliwia uruchomienie silnika, koniecznego do naładowania akumulatorów. A bez akumulatorów nie będzie łączności. Spala się też alternator. Żeglarka zamienia się w stoczniowca i to różnych specjalności. Wymienia prądnicę, lutuje rurki odpowietrzające, usuwa niedrożności. W nocy czuwa, bojąc się spotkania ze statkami. Usiłuje żeglować mimo stale trzymającego zachodniego sztormu. „Komodor" ma pasażera. Zaraz pierwszej doby „zaokrętował" gołąb. Okrutnie zmęczony nocuje w koi pani kapitan.
Mimo wielogodzinnych wysiłków nie udaje się usunąć awarii. Zapasowa prądnica też nie ładuje akumulatorów. Trzeba podjąć trudną, bardzo trudną decyzję. Jest noc. Żeglarka siada na koi bardzo zmęczona, prawie załamana. Przychodzi chwila refleksji:
„Startuję w regatach. Najważniejsze to żeglowanie. Nie będę tracić czasu ani sił potrzebnych na sprawy nie związane ściśle i bezpośrednio z żeglugą. Brak światła nie zatrzyma mnie w drodze, jest niewygodą i utrudnieniem, ale nie pozbawia «Komodora» jego sprawności. Już wczoraj powinnam zmienić grot, a nie ma kiedy; nawigacja, sterowanie, dopieszczanie żagli — tego w ogóle nie robię. Zmęczona grzebaniem się przy instalacji i silniku nie mogę znaleźć dość siły, aby opiekować się najważniejszym: sterem i szmatami. (...)
Tak. Wyłączę wszystkie urządzenia elektryczne i w ogóle główny wyłącznik, i przestanę się tą sprawą zajmować. Zachowam zapas energii pozostały w akumulatorach na czarną godzinę (...). Ta landara — radio, i zepsuty róg mgłowy oczywiście są już nieczynne (...) ale mniejsza z nimi! Mam przecież bójkę, za 50 funtów, którą bierze się pod pachę, gdy wyskakuje się za burtę. Zresztą na sygnał SOS (tfu, do licha!) zawsze prądu wystarczy..." (*Teresa Remiszewska: j.w., s. 75).
Przegrała wprawdzie batalię o światło, ale „Komodor płynie dalej...
......Teresa Remiszewska znowu znajduje się na krawędzi rozpaczy. W czasie sztormu, gdy wiało w granicach 8°B, zauważyła, iż maszt jest luźny. Bez świateł można płynąć, bez masztu nie. Czyżby wszystkie złe moce sprzysięgły się przeciwko „Komodorowi"... Kilka godzin ciężkiej pracy i maszt został w opętniku usztywniony. Ocean był łaskawy, później przyszły coraz silniejsze wiatry do pełnej dziesiątki, stale z zachodu, co zmuszało „Komodora" do żmudnego halsowania. W Polsce miliony ludzi śledziły zmagania na odległym Atlantyku.
...... „Komodor" jest głuchy i nocą niewidoczny. Resztki elektryczności w akumulatorach stanowią żelazny zapas. Kapitan Teresa uporała się jednak z takielunkiem stałym. Ściągacze skręcone do końca, wanty napięte prawidłowo, maszt przestał się wyginać. Na jak długo?
....I dalsze zapisy .... W tym czasie „Komodor" znajdował się około 800 mil na wschodnio-południowy wschód za „Polonezem" i znacznie od niego niżej. Kapitan Remiszewska miała za sobą wymianę achtersztagu. Urwana talia bomu grotmasztu omal nie wyrzuciła jej za burtę.
Sporo namozoliła się żeglarka, aby okiełznać szalejące drzewce, założyć nowe bloki, porobić dodatkowe zabezpieczenia.
Potem okazało się, że wanta zaczyna pękać. A ocean nie żartował. Rozhulał się sztorm do dziewięciu i to z przeciwnych kierunków. Znowu uporczywe halsowanie i nie najlepszy nastrój, bo pozycja tak daleka, a żegluga niezbyt szybka, nie regatowa.
Trwa morderczy wyścig o zwycięstwo między „Pen Duickiem IV" Colasa a „Vendredi 13" Terlaina. Oba jachty, które przerwały ciszę radiową, mają szansę zakończenia wyścigu około 8—9 lipca. Im bliżej brzegów amerykańskich, tym szybciej płynie „Pen Duick" osiągając nawet prędkość 20 węzłów. Demonstruje fantastyczny finisz i nocą 7 lipca przechodzi linię mety przy Brenton Reef Tower, bijąc o 5 dni rekord „Sir Thomasa Liptona" sprzed czterech lat. 20 dni, 13 godzin i 15 minut potrzebował francuski trimaran na przejście Atlantyku. Fantastyczny rezultat! W 16 zaledwie godzin po Colas linię mety mija „Vendredi 13". 12 lipca jako trzeci kończy regaty „Cap 33". Francuzi odnoszą niebywały sukces.
Kapitan Remiszewska nie ma wytchnienia. „Komodor" zatruwa życie kolejnymi usterkami i poważniejszymi awariami. W czasie wędrówki na maszt żeglarka odkrywa, że urwały się okucia podtrzymujące saling grotmasztu. Teraz dopiero ponura prawda wyjawia przyczynę „wyciągania się" want i stenwant. Saling jest luźny i opadł w dół aż o 10 cm. Kilkanaście godzin pracy i żeglarska przemyślność pozwoliły na prowizoryczne zabezpieczenie masztu przed złamaniem. Wymagający stoczniowej roboty remont został wykonany przez kobietę na środku Atlantyku. Musiała to zrobić. Teraz tylko pozostawało błagać Neptuna, aby ,,Komodora" omijały ciężkie sztormy i czuwać, aby w porę zrzucać żagle. Osłabiony maszt sterczy nad pokładem grożąc złamaniem. Tak będzie już do mety. 13 lipca „Komodor" znajduje się na pozycji 46° 23'N i 30° 24'W. Pogoda jest piękna. Ciepło, ocean spokojny. I wtedy przychodzi najgorsze — żeglarka odkrywa z przerażeniem pęknięcie masztu.
„Do ust napływa coś obleśnego, paskudnie gorzkiego i nie mogę przełknąć, aż się krztuszę. Zacinam wargi zębami, które mi dzwonią — przecież jestem spokojna? — a w środku, w sobie, jestem pęknięta, rozdarta na dwoje. Nie czuję — wiem: pękł mi żołądek, wątroba i wszystko.. zaraz tu rozpadnę się, więc trzymam się tych want, żeby jakoś sklecić siebie na powrót w całość, bo inaczej będzie koniec. KONIEC. (...)
Rozumiem: przegrałam regaty. Mogę jednak walczyć o to, aby przejść ten Atłantyk samodzielnie i nie wzywając pomocy... aby tylko nie robić zamieszania... I może zmieszczę się w czasie?" (* Teresa Remiszewska: j.w., s. 132—133).
.....Kryzys właśnie minął, kiedy zbuntował się samoster zwany „Magikiem". Złamany, wypowiedział służbę. Albo remont, albo ręczne sterowanie. Jeśli tak — to ile można wytrzymać przy rumplu? Pięć, dziesięć, piętnaście godzin na dobę. Później dryf i spać. Bez snu nikt nie wytrzyma.
Magicznym niemal sposobem ciężki samoster został wciągnięty przez żeglarkę na pokład, zreperowany i tym samym „czarodziejskim sposobem" wątła kobieta przeniosła ciężar na właściwe miejsce. Samoster działa, cisza, która przez wiele godzin trzymała „Komodora" w miejscu, ustąpiła i jacht ruszył, prowadzony teraz delikatnie, ulgowo, a nie ostro regatowe. Maszt pękał dalej, wanty nie trzymały, podwięź achtersztagu też lada chwila mogła „puścić". Kapitan Teresa martwiła się, ale płynęła do celu.
1 sierpnia o 21.05 kończy wyścig „Miranda”. Cumuje przy burcie „Poloneza” który zameldował się na 15. miejscu. Zbigniew Puchalski melduje się na 32 miejscu.
„Komodor" pozostaje jeszcze stale na oceanie. Napotkał na swej drodze ten sam huragan, który skrzydłem zahaczył „Mirandę". Jacht Teresy Remiszewskiej znalazł się 23 i 24 lipca w samym oku cyklonu. Z nadwerężonym takielunkiem i pękniętym masztem jacht wyszedł z tej opresji cało. Odebrany komunikat meteorologiczny z Irlandii oraz prawidłowe odczytanie ostrzeżenia nadanego przez krążący nad jachtem samolot pozwoliło kapitan Teresie na wcześniejsze przygotowanie do ciężkiej przeprawy jachtu i siebie.
Po przejściu pierwszego ataku jacht znalazł się w złowrogiej ciszy. Zapałka na pokładzie pali się równym światłem. Żagle trzepoczą, kompletna cisza. Nastrój grozy powoduje ciemna noc i cienie ptaków, które wichura wciągnęła w sam środek. Są skazane na śmierć, gdy centrum ciszy przesunie się, a nadejdzie orkan. Sekundy zamieniają się w minuty, minuty w godziny oczekiwania. Kiedy nadleci potworny wiatr i monstrualna fala? Jak długo to będzie trwało?
,,0d zachodu słychać szum. (...) Wpatruję się więc w ciemność — czy to przerwa w chmurach? Nagle uprzytamniam sobie: ale to nie na niebie, lecz na morzu! Gorączkowo zdejmuję gumy z rumpla i kurczowo trzymam ster. (...) PRĘDZEJ! Denerwuję się — za wszelką cenę muszę przyjąć tę falę dziobem (...) patrzę w kierunku tej białej smugi i oczom nie wierzę: jest teraz wysoko, leci z niewiarygodną szybkością (...) chwila paniki: — Zrzucić żagle! MASZT! — I natychmiast znowu zimny spokój: — Nie! — Zresztą fala jest już przy mnie. Na ułamek sekundy, na mgnienie zawisa nad jachtem, a mnie się wydaje, że znieruchomieje i że tak już pozostanie na wieki. Widzę wyraźnie wodospad z kożucha gęstej piany, czuję, że jacht, płynący już do przodu, nagle wstrząsnął się, jakby natknął się na twardą zaporę, a potem ugina się, dosłownie ugina, pod ciężarem masy wody. — To cały ocean jest w tej fali! — Z szumem przeleciało przez nas, krztuszę się, dławię, gdyż jestem całkiem zatopiona, coś mnie z niezwykłą siłą chce porwać, obejmują mnie
ogromne ramiona i ciągną... A potem zaraz, czy może równocześnie, poderwało jacht do lotu. Mam wyraźne wrażenie tego lotu i początkowo wydaje mi się, że wyskoczyliśmy w powietrze, bo za tą falą jest próżnia, BO CAŁY OCEAN PRZETOCZYŁ SIĘ NAD NAMI! (...) Odruchowo steruję, trzymając oburącz rumpel, i na wyczucie, bo nagle zrobiło się zupełnie czarno, pomagam memu «Komodorowi» przyjąć drugą, a potem trzecią falę" (*Teresa Remiszewska: jw., s. 165).
Flauty, sztormy nawet do dziesięciu, ale więcej cisz, zmienne pogody — bywało, że w jednym dniu trzynaście razy Remiszewska stawiała żagle, aby za chwilę je refować lub zrzucać i podnosić sztormowe. Wielka szkoła cierpliwości i ciężkiej pracy.
Uparł się ocean, uparła się i kapitan Teresa. Wolno, bo wolno, ale codziennie w kilwaterze pozostaje odcinek drogi, już nieważny, bo przebyty. 8 sierpnia jacht wchodzi w Prąd Labradorski. Zjawia się mgła. Na pocieszenie namiar radiowy przynosi sygnały latarniowca Nantucket — znak, że do mety coraz bliżej. Czy zdąży na nią przed zamknięciem? To jest teraz cel najważniejszy. Maszt się gnie, ale do tego kapitan Teresa przyzwyczaiła się. Cieszy się, bo jacht przeciął tak upragniony 69 południk długości zachodniej. Ale na drodze zjawia się nowy nieprzyjaciel — słynne silne wiry Ławicy Georges Bank. Wiatru nie ma, więc szarpią 13-tonowym jachtem, obracają go.
I znowu sztormy, i znowu cisze. O szybkiej żegludze nie ma mowy. Ale najdłuższy rejs ma też gdzieś swój koniec. 10 sierpnia o godzinie 23.30 mocno zmęczona i marząca o koi żeglarka dostrzegła upragnione światło latarniowca Nantucket. Po 53 dniach spracowany „Komodor" pokonał Atlantyk.
Dopiero 13 sierpnia o godzinie 09.18 czasu miejscowego (14.18 GMT) „Komodor" minął linię mety.
„Nie czuję żadnej ulgi, że doszłam, żadnego triumfu, że to zrobiłam, tylko jest mi smutno i żal. Siedzę z długopisem w dłoni nad otwartym dziennikiem, bo chciałabym tu napisać coś jeszcze, tylko nie wiem co. Czy można słowami oddać to wszystko, co się czuje? Nie piszę nic. Nie mam nic do napisania. (...) Najchętniej teraz obróciłabym dziób «Komodora» na morze i wróciła na ocean... Ponownie ogarnia mnie żal... dławi w gardle... wyciska łzy z oczu. Nie wstydzę się tych łez!" (* Tamże, s. 220—221).
Tej osoby nie trzeba bliżej przestawiać, aby docenić opinię o Pani Kapitan:
Dariusz Bogucki
żeglarz, polarnik, literat.
Teresę poznałem jako smarkatą dziewczynę w basenie jachtowym w Gdyni w latach 50-tych. Była już wtedy żeglarką ”pełną gębą”, choć patrzyliśmy na nią jak na gwiazdę filmową. Później zaprzyjaźniliśmy się bliżej, kiedy przygotowywała KOMODORA do samotnego rejsu przez Atlantyk. Myślę, że wtedy byłem takim piorunochronem, rozładowującym stresy i frustracje człowieka, którego przerósł własny pomysł.
Chyba nie zdawała sobie sprawy z problemów technicznych i psychologicznych, jakie ją czekają, ale patrzyłem, jak z tym pomysłem rosła i rozwijała się, zachowując całą kobiecość. Normalna, pracująca kobieta z rodziną, dziećmi, która stanęła przed problemem wielkości księżyca i zastosowała typowo kobiece podejście. O tym zaś, jakiej klasy jest żeglarzem, najlepiej świadczy, jak poradziła sobie na oceanie.Z takim dorobkiem oraz okazanym nieprawdopodobnym hartem ducha, nie mającym odpowiednika nie tylko w Polsce, ale i na świecie, Teresa Remiszewska stanęła do walki, tym razem na lądzie i z ludźmi, o prawo startu do rejsu wokółziemskiego. I tę walkę przegrała. O tym w następnym odcinku.
Zbigniew Klimczak