Faktem jest, że na śródlądziu rzadko mamy okazję pożeglować w sztormie. Jedynie na Mamrach czy innych Śniardwach zdarza się fala na tyle wysoka, że można ją od biedy podciągnąć pod kategorię „sztorm” - z tym, że wtedy zwykle tkwimy w porcie. Co innego jednak sztorm na morzu: tu żarty się kończą, a zaczynają schody, i to mokre. Jak zatem należy się zachować w takiej sytuacji, aby mieć co opowiadać wnukom (oraz aby ich w ogóle doczekać)?
Bierzemy nogi (i żagle) za pas
Sztorm, podobnie, jak mroźną zimę, najlepiej jest oglądać w telewizji. Mamy XXI wiek, nowoczesny sprzęt i wszelkie gadżety niezbędne do tego, by w miarę precyzyjnie określić, jaka będzie pogoda i uniknąć bliskiego spotkania z cumulonimbusem.
Jeśli jednak dopuściliśmy do tego, że burza nas dopadła, należy jak najprędzej opuścić jej rejon.
Wszystko pięknie, tylko jak to zrobić? Załóżmy, że nie mamy wielkiego doświadczenia, a nasza wakacyjna łódka nie jest demonem szybkości. Mimo wszystko, możemy posuwać się w miarę sprawnie i to z grubsza w zamierzonym kierunku – pod warunkiem, że nie damy się ogarnąć panice i, zamiast ślimaczyć się w pięknym przechyle, zrefujemy żagle.
Procedura refowania nie wydaje się szczególnie skomplikowana, oczywiście przy idealnej pogodzie i zgranej załodze. Jednak w warunkach ekstremalnych i przy ogólnej panice, wiele rzeczy może pójść nie całkiem zgodnie z planem, zaś na powtórki może zostać mało czasu. Aby więc skutecznie zmniejszyć powierzchnię żagli i sp...adać w bezpieczne miejsce, należy trzymać się poniższego schematu:
- Zanim cokolwiek się zdarzy, cała załoga ubiera kamizelki, szelki i inne ustrojstwo. Tak, ograniczają ruchy, wkurzają i ogólnie nie ma czasu, ale jak wszyscy to wszyscy.
- Chowamy dzieci, psy i inne pomocne okazy pod pokład, a sami przygotowujemy krawaty.
- Stajemy w dryf i zmniejszamy powierzchnię żagli, zaczynając od grota. Dla przypomnienia – w wielkim skrócie, fok daje nam sterowność, a grot speeda. Jeśli zaczniemy od foczka i nas obróci, będziemy dalej zasuwać z dużą prędkością i przechyłem, ale ze zmniejszoną możliwością manewrowania. Nie polecam.
Byle dalej
Ok, żagle mamy ładnie zrefowane – czas zatem zastanowić się, w którą stronę mamy się udać z ich pomocą. Teoretycznie, najbezpieczniejszym miejscem podczas sztormu jest port i w pierwszym odruchu zapewne tam się skierujemy. Zauważmy jednak, że przy wysokiej fali i silnym wietrze, wejście do niego może okazać się dość problematyczne.
Co więcej, może się tak zdarzyć, że epicentrum burzy znajdzie się właśnie pomiędzy nami a portem. I co wtedy? Idziemy na żywioł? Często, niestety, tak – zwłaszcza, jeśli zabraknie wśród nas doświadczonych ludzi morza, a emocje wezmą górę nad rozsądkiem. A jeśli dodatkowo wmówimy sobie, że musimy zatankować, oddać łódkę, albo zdążyć na samolot, sprawa wydaje się oczywista - pchamy się przez burzę, niczym Czterej Pancerni przez środek wrażego frontu. Błąd.
Doświadczeni żeglarze uczą bowiem, że najlepiej jest po prostu uciekać jak najdalej, nie ważne, w którą stronę. Bezpieczeństwo załogi oraz łódki jest kwestią priorytetową, i nigdy, naprawdę nigdy nie śpieszy nam się AŻ TAK, żebyśmy musieli ryzykować życiem.
Życie na fali
Fala to piękna rzecz, zwłaszcza jeśli jest się surferem. Jednak płynąc w sztormowej pogodzie, trudno kontemplować jej urodę; można za to wygrzebać z otchłani pamięci szereg niewybrednych przekleństw, nawet jeśli na co dzień ich nie używamy. Wysoka fala potrafi nieźle dać się we znaki i niemal całkowicie zahamować nasz dzielny stateczek. Co wówczas możemy począć, poza obrażaniem Neptuna oczywiście?
Z falami trzeba sposobem - procedura zależy zaś od tego, w jakim kierunku przesuwają się fale i w jakim chcemy przesuwać się my.
Na początek przyjmijmy, że fale jadą nam „pod prąd”. W takim przypadku, zjeżdżając z fali w dół, zasuwamy nieco szybciej (to nie złudzenie, tylko grawitacja). Jeśli więc płyniemy szybciej, a kierunek utrzymujemy stały, to wiatr pozorny staje się dla nas ostrzejszy i... żagle zaczynają nam łopotać. Zjeżdżając w dół, należy więc delikatnie odpadać, zaś wspinając się na grzbiet fali – delikatnie ostrzyć. Nasz KaWuŻet nazywał to prasowaniem fal, patrząc przy tym wymownie na babską część załogi.
Jeśli natomiast mamy wyjątkowe szczęście i fale popychają nas w zamierzonym kierunku, to.. mamy luz? Otóż, niekoniecznie. Duże fale, nawet jeśli ich kierunek nam odpowiada, powodują, że zjeżdżając w dół, nabieramy niebezpiecznie dużej prędkości i „ryjemy” dziobem w wodę, co w skrajnym przypadku może skończyć się fiknięciem spektakularnego koziołka (tak jak przy zjeżdżaniu z góry na rowerze i gwałtownym hamowaniu przednim kołem). Jeżeli więc chcemy szybko, ale bezpiecznie dotrzeć do celu, należy dokonywać zjazdów nieco po skosie, tak jak surferzy. Wówczas nie rozpędzimy się aż tak bardzo, a jedna i ta sama fala będzie nas niosła swoją energią całkiem długo i w miarę bezpiecznie.
Uważamy na skok w bok
Oczywiście, nie zawsze możemy (lub chcemy) żeglować w czasie sztormu; jakąś taktyką na przetrwanie go jest też stanięcie w dryf. Jak zawsze, istnieją zwolennicy i przeciwnicy takiej strategii. Pamiętajmy jednak, że nie zawsze mamy wybór – być może mamy za mało załogi, albo jest za bardzo spanikowana, albo komuś zdarzył się wypadek itp., itd. W takim przypadku opuszczamy żagle, zabezpieczamy łódkę i załogę, czynimy akt żalu i... zamykamy oczy?
Niestety, aż tak dobrze, to nie ma. Nawet w takiej sytuacji nie pozostawiamy łódki (i siebie samych) na pastwę żywiołu i pilnujemy bacznie, aby przypadkiem nie ustawiło nas bokiem do kierunku wiatru. Wtedy, po pierwsze, będzie nami znacznie mocniej huśtało, więc załoga spanikuje jeszcze bardziej. Co więcej, niektórzy z jej członków mogą przybrać piękny, zielonkawy kolor - ze strachu lub choroby morskiej. A po drugie, jeśli przypadkiem częstość kołysań naszej łódki zgodzi się z częstotliwością fal, możemy zaliczyć wywrotkę, a wtedy będzie się liczył już tylko kolor naszej flary – o ile oczywiście zdołamy jej użyć.