Wyobraźmy sobie taki obrazek: bezkresna woda, słońce, idealny wiatr i biała łódka, idąca w lekkim przechyle… a na jej burcie plątające się malowniczo odbijacze.
Lekki zgrzyt?
Gdzie tam – po prostu patent na rozpoznanie żeglarskiego amatora, który zupełnym przypadkiem znalazł się na pokładzie (może sie biedak zgubił?).
A może niepotrzebnie się czepiamy? Jak to właściwie jest - czy pływanie z wywieszonymi odbijaczami to nadal straszna wiocha, czy może dzisiaj nikt już nie zawraca sobie głowy takimi szczegółami?
Etykieta i etykietka
Istnieje takie zjawisko, jak etykieta żeglarska, która stawia przed nami bardzo określone wymagania. Jakkolwiek by na to nie patrzeć, jest to zbiór zasad utrudniających życie i normalne funkcjonowanie, które najchętniej byśmy olali… do czasu, aż okaże się, że te właśnie niewygodne i nieżyciowe zasady uratowały nam tyłek. To trochę tak, jak z pasami bezpieczeństwa – w zasadzie można by ich nie stosować, ale trudno zaprzeczyć, że kiedy już dopadną nas prawa fizyki, pasy jednak się przydają.
Czy jednak postronny obserwator, widząc, że jeździmy bez pasów, zwróciłby nam uwagę? Raczej nie. Tymczasem, na jednym z forów żeglarskich przytoczono taki oto dialog:
„-Jak się pływa?
-Super, dobrze wieje.
-No, fajna zabawa. Ale Wam się jajka wietrzą”…
Chodziło oczywiście o odbijacze, które autor przytoczonej rozmowy natychmiast schował, pokrywając się lekkim rumieńcem. Pozostaje pytanie, czy większym naruszeniem etykiety jest pływanie z wywieszonymi odbijaczami, czy może wtrącanie się w cudze sprawy? A może jedno i drugie?
Faktem jest, że odbijacze, wywieszone poza portem czy śluzą, nie najlepiej o nas świadczą. Może się więc zdarzyć, że przepływający obok żeglarz powstrzyma się wprawdzie od komentarza, ale co nieco sobie o nas pomyśli - i raczej nie będzie to nic pochlebnego.
Co z tymi odbijaczami?
Jeżeli należycie do osób młodych już od dłuższego czasu (jak powszechnie wiadomo, żeglarze się nie starzeją, tylko nabierają doświadczenia), to prawdopodobnie pierwsze żeglarskie szlify otrzymaliście na jakimś kursie albo w jachtklubie.
I najprawdopodobniej jakiś stary wyjadacz o zniszczonych dłoniach i pomarszczonym obliczu uczył Was, że nie ma większej żenady, niż piękna łódź, płynąca pod żaglami, na której burtach majtają się odbijacze.
Do tej samej kategorii należą też suszące się na relingach gacie, albo byle jak zbuchtowane liny; nie tylko wyglądają mało estetycznie, ale przede wszystkim stanowią niezbyt pochlebną wizytówkę załogi. Tako nas drzewiej uczono.
Sęk w tym, że dziś przepisy zostały znacznie zliberalizowane (zwłaszcza te dotyczące pływania po śródlądziu) i wielu żeglarzy - albo ludzi, którzy chcieliby za żeglarzy uchodzić - nie ma bladego pojęcia, co wypada, a co nie. I dlaczego.
Na temat zagrożenia, jakie generują splątane liny, albo zaplątane tu i ówdzie pranie, trudno polemizować, ale laikowi może być trudno wyobrazić sobie, w czym właściwie miałyby przeszkadzać wywieszone za burtę odbijacze (oprócz wzbudzania politowania, rzecz jasna)?
I po co się męczyć?
Niektóre jednostki zawieszają odbijacze na karabińczykach, jednak w zdecydowanej większości przypadków są one po prostu przywiązywane. A skoro tak, to muszą następnie zostać odwiązane. A przy następnym parkowaniu, ponownie przywiązane. I tak dalej. Co się właściwie stanie (oprócz tego, że starzy wyjadacze uznają nas za szczury lądowe), kiedy nie schowamy odbijaczy? Ano, to zależy.
Przede wszystkim, płynąc z odbijaczami przy większej fali (i prędkości), fundujemy sobie dodatkowe atrakcje w postaci bryzgających fontann wody, jakie powstają, gdy taki odbijacz walnie w wodę. A walił będzie co chwila.
Poza tym, przy całym szacunku dla naszych umiejętności w zakresie wiązania węzłów żeglarskich, zwróćmy uwagę na to, że odbijający się od burty i wody odbijacz może się w końcu odwiązać i popłynąć w siną dal, co poskutkuje zupełnie zbędnymi kosztami, których można by łatwo uniknąć.
Warto też zauważyć, że podczas żeglugi ktoś przytomny może pomyśleć właśnie o zminimalizowaniu owych kosztów i beztrosko przerzucić odbijacze na pokład. Nawet, jeśli szczęśliwie zrobi to bez ich odwiązywania, i tak stworzy dodatkowe niebezpieczeństwo; jeśli z jakiegoś powodu będziemy musieli odbyć spacerek po burcie, trzeba będzie taki obły i śliski kształt zgrabnie (oby!) ominąć, co może stanowić dodatkowe utrudnienie dla załogi, szczególnie na niedużych jednostkach.
Gdzie to upchać?
Skoro nie za burtą, to gdzie właściwie powinny mieszkać odbijacze, kiedy ich akurat nie potrzebujemy? Niektóre załogi beztrosko wrzucają je do kokpitu, co jest o tyle głupie, że prędzej czy później ktoś będzie tamtędy przechodził i sterta odbijaczy raczej nie ułatwi mu zadania. Co więcej, takie wrzucenie pod pokład dużych i mokrych elementów raczej nie wpłynie korzystnie na stan zawilgocenia zdeponowanych tuż obok manatek załogi.
Najprostszym i najbardziej praktycznym rozwiązaniem jest zamontowanie specjalnych koszy na odbijacze, gdzie spoczywają sobie podczas rejsu i są w każdej chwili gotowe do użycia. Taki patent ucina dyskusje na temat naszej niekompetencji, jednocześnie sprawia, że odbijacze mamy w pogotowiu, więc nie musimy robić z siebie łosiów, płynących z jajkami przy burtach.
Alternatywną opcją jest poświęcenie na mieszkanie dla odbijaczy jednej z bakist, jednak jest to możliwe tylko na większych jednostkach, albo przy mniej licznej załodze – w przeciwnym wypadku jest niewielka szansa, że została nam jakaś wolna bakista.
Tagi: odbijacze, etykieta, zasady