Co jest gorsze – nieznajomość swojego położenia na morzu, czy może błędne przekonanie, że doskonale je znamy? Tak naprawdę, oba przypadki są równie beznadziejne i mogą skończyć się w podobny sposób – jeśli nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy, to wkrótce się dowiemy... ponieważ będziemy na dnie, z poważnymi szansami na zgarnięcie tegorocznej nagrody Darwina.
Prawidłowe przygotowanie nawigacyjne
Chcąc uniknąć uhonorowania tym mało prestiżowym wyróżnieniem, najlepiej jest przygotować się do określania pozycji na morzu, pozostając jeszcze w domu. W tym celu należy zebrać resztę załogi i komisyjnie wyznaczyć trasę, którą zamierzamy przepłynąć (samo sprecyzowanie, na które morze się wybieramy, może nie wystarczyć).
Przy okazji może dojść do burzliwej wymiany poglądów, ponieważ zwykle w takich przypadkach wychodzi na jaw (naprawdę, lepiej teraz, niż w czasie rejsu), że poszczególni członkowie załogi niekoniecznie tak samo sobie wyobrażają „fajny rejs”.
Kiedy trasa i cel rejsu zostaną z grubsza ustalone, zaś ciała poległych zakopane, można spokojnie przejść do kolejnego etapu, czyli kompletowania wszelkich pomocy nawigacyjnych.
I tu pojawia się okazja do kolejnej inspirującej wymiany poglądów, bowiem w KAŻDYM gronie znajdą się zwolennicy tradycyjnych metod oraz entuzjaści nowinek technicznych. Pierwsza frakcja zwykle składa się ze starych wyjadaczy, którzy od zawsze - czyli gdzieś tak od prekambru - polegali na papierowej mapie i ruskim kompasie. Druga opcja jednoczy miłośników nowoczesnych technologii, gardzących wszystkim, co nie posiada baterii, ciekłokrystalicznego wyświetlacza i błogosławieństwa Billa G. Co ciekawe, obie strony mają rację – skoro już żyjemy w naszych ciekawych czasach, głupio nie skorzystać z możliwości, które oferują... i równie głupio odrzucić stare, sprawdzone i nie wymagające zasilania sposoby oznaczania pozycji.
Stare, ale jare
Zacznijmy od najbardziej klasycznej klasyki, czyli od map. Podczas rejsu przydadzą się zarówno te generalne, jak i podejściowe, a jeśli szczęśliwie uda nam się dopłynąć do jakiegoś portu - również jego plany. Co bardzo istotne, nie możemy beztrosko poprzestać na planach tych portów i podejść, które ZAMIERZAMY zobaczyć. Może się bowiem okazać, a z reguły się okazuje, że coś (pogoda, awaria czy inna sraczka) zmusi nas do zawinięcia do zupełnie innego miejsca, niż planowaliśmy. Warto więc być przygotowanym na takie niespodzianki i mieć w zanadrzu plany również mniej ciekawych, trudniejszych i ogólnie mało polecanych lokalizacji.
Nie gardźmy też przewodnikami żeglarskimi, almanachami i tablicami pływów (papierowymi, bowiem Wujek Google może nie mieć nic do powiedzenia na temat danego regionu. Zresztą, zgodnie z prawem Murphy'ego, w strategicznym momencie padnie nam laptop, sieć, albo jedno i drugie). Książka, nawet mokra, potargana i umazana smarem, nadal będzie działać.
Sposoby równie dobre
Skoro już oddaliśmy hołd tradycji, czas wykorzystać nowsze zdobycze cywilizacji, jak np. Internet, skąd możemy pobrać najbardziej aktualne mapy, a przynajmniej porównać je z tymi, które już mamy.
Przy okazji grzebania w czeluściach sieci możemy wyszperać zdjęcia miejsc, które będziemy odwiedzać. Oczywiście, dobrze jest też zapoznać się z historiami, z którymi się wiążą, choćby po to, by nie powtarzać błędów, które już ktoś przed nami popełnił (zawsze to miło wymyślić własne).
Na temat nawigacji satelitarnej i jej legendarnej dokładności krążą setki anegdot (klasyka: trzymaj się lewego pasa, skręć ostro w prawo). GPS na wodzie jest mniej skompromitowany tylko dlatego, że na świecie jest mniej żeglarzy, niż kierowców.
Mimo wszystko, dajmy szansę GPS-owi, ponieważ podczas rejsu mogą zdarzyć się sytuacje, kiedy będziemy zmuszeni polegać wyłącznie na jego wskazaniach - wystarczy gęsta mgła czy zniszczone okulary i jesteśmy ugotowani.
Jeśli, mimo wszystko, podchodzimy do tego typu urządzeń z nieufnością, zawsze można na spokojnie i przy dobrej pogodzie zrobić kilka kółek i porównać wskazania GPS i tradycyjnych metod. Nie chodzi o to, by wyeliminować błąd (to powinien zrobić nisko opłacany Chińczyk, który wykonał to urządzenie, choć pewnie morza na oczy nie widział), ale by znać wielkość błędu i móc go na bieżąco korygować.
A poza tym...
Pomoce pomocami, ale tak naprawdę, najważniejszym przyrządem nawigacyjnym jest... pamięć nawigatora. Dlatego, kiedy już zgromadzimy wszelkie niezbędne (a nawet zbędne, zdaniem niektórych) pomoce nawigacyjne, należy z ich pomocą dokładnie przestudiować kształt linii brzegowej, rozmieszczenie świateł i innych charakterystycznych punktów.
A po co w ogóle się trudzić, skoro mamy tyle wspaniałych przyrządów? Po to, że jeśli mimo wszelkiego prawdopodobieństwa, wskazań GPS-u, przewodnika oraz mapy, nie stwierdzimy lądu tam, gdzie się go spodziewamy (lub odwrotnie – wyrośnie tam, gdzie teoretycznie wcale go nie ma), móc zareagować natychmiast, korygując położenie, albo przynajmniej naszą świadomość o nim.
I na koniec najważniejsze – nigdy, przenigdy nie polegajmy na JEDNYM sposobie oznaczania pozycji. Po pierwsze, jest to zwykle dość niedokładne, a po drugie – skoro już tyle się natrudziliśmy, kompletując całe to ustrojstwo, to chyba trochę szkoda byłoby z niego nie skorzystać, prawda?