Wiadomość że ma poprowadzić tygodniowy rejs po Balatonie nie napawała Karola radością. Był do tej propozycji niechętnie nastawiony. Od lat nie pływał po śródlądziu, swoją żeglarską energię kierował w stronę mórz i oceanów. Do tego nie przepadał za Balatonem, nazywając to, bodajże największe europejskie jezioro, kałużą błota.
Tak to mu się kojarzyło, kiedy w drodze do Chorwacji przejeżdżał jego brzegami. Obserwował wprawdzie wtedy sporą ilość jachtów pomykających po tych wodach, ale jakoś to go nie pociągało. No ale cóż, znajomi prosili – przeważyła siła przyjaźni. Dodatkową zachętą było to, że lubił węgierską kuchnię i tutejsze wina. Czuł również sporą sympatię dla nostalgicznych Węgrów, wciąż pogrążonych w traumie po traktacie w Trianon.
Wbrew obawom rejs był bardzo udany. Także jacht Karola zaskoczył. Była to w pełni wyposażona, wygodna jednostka podobna do tych jakie spotykał na przykład na Adriatyku, z jedną tylko różnicą – pomniejszono zanurzenie, aby można było bez problemów nawigować po płytkich wodach Balatonu. Czas płynął, pogoda była znakomita, woda ciepła zachęcała, mimo koloru, do kąpieli. Wieczory umilały wizyty w knajpkach, okraszone czardaszami, znakomitym jedzeniem i winem. Spora ilość wygodnych przystani ułatwiała żeglugę i pozwalała także na poznawanie lądowych turystycznych atrakcji. Karol przekonał się, że północne wybrzeże „Węgierskiego Morza” jest o wiele ciekawsze i bardziej urozmaicone od owego południowego, które tak często obserwował podczas swoich podróży do Chorwacji.
Rejs miał się ku końcowi, zgodnie z tradycją przychodził czas na „wieczór kapitański”. Jak dotąd nie korzystali z nieźle wyposażonego kambuza, przekładając nad trudy gotowania wizyty w restauracjach, gdzie raczyli się tutejszymi specjalnościami. A to znakomitą halaszle, sandaczami i karpiami przyrządzanymi na wiele sposobów, a to gęsimi wątróbkami, świetnymi wędlinami i mięsami, którymi Węgry słyną. Karol postanowił kolację przygotować właśnie na jachcie. Do dyspozycji miał kuchenkę z piekarnikiem i, co ważne, praktycznie nie naruszony zapas gazu w butlach.
Co w gruncie rzeczy nam się kojarzy z Węgrami, pomyślał. To oczywiste – PAPRYKA! Stoiska na targowiskach wypełnione były paprykami wszelkich rodzajów – czerwone, żółte, ostre i te łagodne, prawdziwy „papryczany raj”. Postanowił wykorzystać ten potencjał i zaserwować załodze papryki faszerowane – coś, co łączyło polską kulinarną wyobraźnię z węgierską paprykową energią.
W czasie przygotowań wyjaśnił swoim przyjaciołom czym dla Węgrów był ów wspomniany wcześniej traktat z Trianon – na jego skutek Węgry utraciły dwie trzecie swojego terytorium, zostały pozbawione dostępu do morza, a poza granicami nowego państwa pozostało około trzy i pół miliona dawnych rdzennych obywateli. Konsekwencje owego traktatu podpisanego 4 czerwca 1920 roku ciąży nad tym narodem do tej chwili.
Mimo smutku jaki po tych opowieściach ogarnął całą załogę jachtu, kolacja udała się znakomicie, a faszerowane papryki podlewane odpowiednią ilością węgierskiego wina były „kulinarnym przebojem”.
Faszerowane papryki Na początek trzeba zdobyć kilka papryk, mogą być żółte, zielone i czerwone. Dobrze, aby znalazło się kilka sporych papryk ostrych – z reguły są one mniejsze od tych słodkich. Ryż trzeba ugotować „al dente”, a nawet nieco krócej, tak aby był twardy. Sporą ilość pieczarek – pół kilograma – należy drobno posiekać, potem podsmażyć z przyrumienioną cebulą. Tak przygotowane pieczarki mieszamy z ryżem i mielonym mięsem wołowo-wieprzowym. Przyprawiamy je solą i pieprzem oraz ziołami – oregano, tymianek. Tak przygotowanym farszem napełniamy papryki. Aby je móc nafaszerować obcinamy ich górną część, po czym wyjmujemy z ich wnętrza gniazda nasienne. Napełnione farszem układamy w naczyniu do zapiekania. Jeśli pozostanie nam trochę owego ryżu wymieszanego z mięsem i pieczarkami, to wypełniamy nim wolne miejsca między paprykami. Całość wkładamy do rozgrzanego piekarnika i pieczemy przez około jedną godzinę w temperaturze 200 stopni.
|