Wydawać by się mogło, że właśnie czas po sezonie to ta chwila, gdy można się wybrać na mały rejs niewielkim wycieczkowym stateczkiem. Tak też myślał Artur, gdy zaproponował trójce swoich przyjaciół taką właśnie jednodniową wyprawę.
- Słuchajcie – powiedział - Teraz w połowie października jest właśnie najlepszy czas. Mało turystów, a mamy wspaniałą pogodę. Archipelag Wysp Elafickich jest piękny i wart obejrzenia.
Rzeczywiście przy nabrzeżu, gdzie stał kształtny statek nie było nikogo, choć jak wskazywała ustawiona obok tablica, rejs miał się rozpocząć za pół godziny. Zbliżył się do nich natomiast tubylec, który poinformował, że oczywiście rejs się odbędzie, zaoferował bilety. Cena, trzeba przyznać spora, obejmowała oprócz samego pływania, także obiad na pokładzie.
- Poczekajcie chwilę, za pół godziny tu przyjdzie – poinformował.
Zrozumieli, że o tym czasie przyjdzie ktoś, kto poprowadzi stojący na cumach stateczek. Spokojnie czekali. Naprzód usłyszeli głośną muzykę, która niosła się po wodzie, potem dołączył do niej odgłos silnika. Do zatoki wpłynął podobny do tego stojącego przy kei „wycieczkowicz” – jednak była między nimi różnica. Ten zacumowany był pusty i cichy, ten wpływający zapełniony tłumem turystów i emanujący rytmiczną, puszczoną na pełny regulator muzyką. Jak łatwo można się domyślić właśnie tą jednostką mieli popłynąć. Z trudem znaleźli miejsce, by przysiąść na ławce. Na pocieszenie, na blacie stołu krzepki Chorwat, prezentujący spore braki w uzębieniu, ale bardzo przyjacielski uśmiech, postawił przed nimi szklanki wypełnione po brzegi grappą, zwaną także lozą, czyli mocną wódką zrobioną z wytłoków winogron.
- Przepraszam – Artur chwycił się za głowę - Naprawdę nie tego się spodziewałem.
Jednak grappa zrobiła swoje, atmosfera się rozluźniła, na szczęście w czasie rejsu wyciszono także muzykę. Nawet niemowlę wzięte na pokład przez nieroztropnych rodziców, które głośnym wrzaskiem dawało znać o swoim niezadowoleniu, po chwili umilkło. Potem było coraz to przyjemniej. Wyspy były piękne, małe wioski i porciki zachwycały. Ryby serwowane przez obsługę świetnie przyrządzono. Do tego nie kończąca się struga białego wytrawnego wina i kolejne szklaneczki grappy podnosiły nastrój. Gdy wieczorem dobili do portu i zeszli z pokładu nie było innego wyjścia. Biesiadę należało kontynuować.
- Idziemy na dagnje – zaordynował Artur.
Siedli w restauracji i zamówili cztery rodzaje muszli – były to „dagnje na buzaru”, „dagnje na žaru”, „dagnje na stonski način” oraz dagnje na sposób przypisany do owej restauracji. Do tego dużo wina. Lekki wietrzyk marszczył fale zatoki, słońce powoli chowało się w morzu. Wszyscy przyznali, że jednak wycieczka była udana.
Dagnje