TYP: a1

Porucznik Stawropulos i tajemnica Lewity - fragment

czwartek, 28 stycznia 2016
Stanisław Tekieli, Adam Widmański
Publikujemy dziś fragment powieści "Porucznik Stawropulos i tajemnica Lewity"


Ale czy my w ogóle musimy płynąć na tę Lewitę?


Poranek spełnił wreszcie oczekiwania żeglarzy co do pogody. Słońce przygrzewało tak, że już przed dziewiątą pod pokładem zrobiło się gorąco. I to właśnie upał, a nie nastawione budziki, wygnał wszystkich do kokpitu, gdzie Kapsel potwierdził plan rejsu na ten dzień. Agnieszka, która zmęczona winem i nocnymi rozważaniami, smutna i skacowana spała najdłużej, jako ostatnia wygramoliła się na górę, nie do końca rozumiejąc, czemu wszyscy uparli się, by płynąć na jakieś absurdalne zadupie.
W odpowiedzi na jej pytanie wbiło się w nią, niczym dziesięć sztyletów, gniewne spojrzenie pięciu par oczu.

– No, płynąć tylko po to, żeby się najeść i napić? – próbowała się bronić, przypominając sobie, jak mówili jej, że poprzedniego lata siedzieli w tamtejszej tawernie niemal do świtu i wcale nie chciało im się wychodzić.
– Mówiliście sami, że nic poza knajpą tam nie ma.
– I właśnie to jest tam piękne, kochanie – tłumaczył jej mąż, którego od wczorajszego wieczora nie opuszczał dobry nastrój. – Zresztą, jak tylko dopłyniemy, zrozumiesz.
Zawtórowały mu głosy pozostałych członków załogi:
– Dzika zatoka...
– Kryształowa woda...
– Jak w raju...
– I te gwiazdy! Nigdzie na świecie nie ma tak gwiaździstego nieba jak na Lewicie!
– No i kiedy ostatnio byłaś w miejscu, gdzie komórka nie ma zasięgu? Nie mówię oczywiście o morzu...

(…) Od zatoki, w której mieli spędzić następną, bogatą w kulinarne rozkosze noc, dzieliło ich nieco mniej niż trzydzieści mil morskich. Przy tej pogodzie, jak wyliczył Kapsel, to niecałe pięć godzin żeglugi. Nie spieszyli się więc ani ze śniadaniem, ani z opuszczaniem nagrzanych słońcem brzegów Patmos.

(…)
– Przygotować cumy rufowe do oddania! Inez, wybieraj na kotwicy – wyspany Kapsel, z jedną ręką na kole sterowym, a drugą na manetce silnika, energicznie wydawał komendy.
Zwiększył obroty, kadłub zawibrował wyczuwalnie i uwolniona „Kalabraka” oddaliła się od nabrzeża. Wkrótce wypłynęli z zatoki, postawili żagle i wyłączyli silnik. Zapadła cisza. Wyspa z jaskinią skrywającą tajemnice powstania Apokalipsy z wolna malała za rufą. (…)
Płynęli lewym baksztagiem. Silny północno-wschodni wiatr pchał przed sobą fale, a „Kalabrace”, mimo zarefowania żagli, nadawał prędkość siedmiu węzłów. Doskonała widoczność pozwalała na podziwianie całej panoramy Dodekanezu – od Ikarii na północy przez zasłaniające turecki brzeg na wschodzie Leros i Kalymnos po Kos na południu. Jacht kołysał się rytmicznie.

(…)
A jednak mieli rację, to miejsce jest rajem, przyznała w duchu Agnieszka po paru minutach patrzenia na wynurzające się z lazurowej wody urwiste skały i piętrzące się ponad nimi faliste pagórki skąpo obrośnięte roślinnością, którą tu czy tam skubały puszczone samopas kozy – gdyby nie ich obecność, można by iść o zakład, że wyspa jest niezamieszkana. Jednak od reszty załogi – wszyscy poza nią byli tu już rok wcześniej – wiedziała, że na wyspie żyje rodzina Cimiriakosa, który poza kozami hodował też stadko owiec oraz jednego osła, a większość zysków czerpał z podejmowania wieczerzą żeglarzy. Co wieczór, od kwietnia do listopada, na Lewicie cumowało po kilka lub nawet kilkanaście łodzi, których załogi stołowały się w tawernie, czyli na zadaszonym podwórzu przed domem Cimiriakosa.

Czteroosobowy ponton nie do końca nadawał się do transportu sześciu osób, jednak ułańska fantazja, wsparta białym winem, spowodowała, że nawet Kapsel nie przejmował się takim drobiazgiem. Dwuipółkonna yamaha z trudem popychała pod wiatr zanurzony po górne krawędzie pływaków miniaturowy stateczek. Siedząca na prawej burcie Agnieszka patrzyła na kołyszące się w zatoce jachty. Było ich, poza „Kalabraką”, trzy – rozpoznała banderę niemiecką i amerykańską, trzecia łódź była zdecydowanie największa i powiewała nad nią jakaś egzotyczna flaga, której Polka nie znała. Na horyzoncie, trochę na lewo od wejścia do zatoki, majaczył jeszcze jeden żagiel łodzi najwyraźniej zmierzającej w ich kierunku. Poza tym przy nabrzeżu stało kilka niewielkich kutrów, należących niewątpliwie do licznej rodziny Cimiriakosa – podobno miał on dwie żony (obie młodo zmarły) i łącznie piątkę dzieci, z których większość już dorosła i założyła własne rodziny. Specjalnością tutejszej kuchni – jak opowiadał żonie Marek – były ryby, podawano także gulasz z kozich podrobów i baraninę w winie. Wino sprowadzano z najbliższej większej wyspy – Kalymnos; Cimiriakos próbował je kiedyś uprawiać na samej Lewicie, ale z jakiegoś powodu winorośl nie rodziła najlepiej na tutejszej skale.

Ruszyli wąziutką ścieżką pod górę, idąc gęsiego. Daleko przed nimi łuna zachodzącego słońca spowijała złocistą poświatą półkolisty kontur wzgórza, nad którym piętrzyły się szczerbate ruiny dawnego domu Cimiriakosa. Gospodarz wyspy, tuż po osiedleniu się na niej przed czterdziestu laty, nieopatrznie postawił pierwszy dom w miejscu zbyt wystawionym na uderzenia suchego, północnego meltemi – wiatr ten, będący postrachem nawet dla żeglarzy, mieszkańców wysoko posadowionych domostw może przyprawić o pomieszanie zmysłów. Kiedy pewnej szczególnie wietrznej sierpniowej nocy Cimiriakosowi wydało się, że słyszy w wyciach wiatru paniczne krzyki tonących marynarzy weneckich czy genueńskich galer, a nawet zaczął rozpoznawać poszczególne włoskie słowa czy nawet całe zdania, postanowił nie walczyć z żywiołem i przenieść się w bardziej ustronne miejsce.

(…)
– Co tam nowego, Sotiria? – krzyknął z dołu Stawropulos, opierając skuter na bocznej nóżce. Manitoba zeskoczyła z pojazdu i niezwłocznie pobiegła w stronę drzwi urzędu.
– Dzwonił Cimiriakos, ten z Lewity. Coś tam się u nich stało.
Na Lewicie?, zdziwił się Stawropulos. Co, u diabła, może się stać na Lewicie?
– Co takiego?
– Nie wiem, przerwało rozmowę. Chyba ktoś tam zginął.
– Zginął?
Zginął albo zaginął. Nie wiem, słabo było słychać.
(…) – Halo? To ty, Jannis? Tu Kostas – odezwał się, gdy usłyszał w słuchawce tubalny głos Cimiriakosa, do którego po kilkunastu próbach udało mu się dodzwonić.
– Tak, ja. Słuchaj, stało się coś złego. Kobieta zaginęła.
– Kobieta?
– Polka. Przypłynęli wczoraj, pod wieczór, jachtem, sześcioro załogi. Przyszli na kolację, wrócili w nocy na jacht i zorientowali się, że jednej nie ma.
– Jak to nie ma?
– No, zniknęła.
– Ludzie nie znikają, Jannis.
– No wiem. Ale obeszliśmy z jej ziomkami, w tym mężem, całą wyspę i nic nie znaleźliśmy.
– A inne jachty?
– Sprawdziłem. Ani śladu.
– Może się upiła i wpadła do morza?
– Kostas, ja naprawdę nie wiem. Podobno sporo wypiła, ale u nas zawsze piją, a potem bez problemów wracają na jachty. Tu się nigdy nic takiego nie zdarzyło...
– Spokojnie, postaram ci się pomóc. Powiedz mi, co teraz się dzieje na wyspie. Polacy są nadal u ciebie?
– Tak, oczywiście. Tylko ten jej mąż strasznie rozpacza i pije.
– Spróbuj go powstrzymać, trzeba będzie przecież faceta przesłuchać. Słuchaj, czy z pozostałych załóg ktoś już odpłynął?
– Nie, zatrzymałem wszystkich. Niemcy z jednej łodzi strasznie się rzucają, bo mają dziś zdawać jacht. Ale powiedziałem, że jak odpłyną, na pewno ich aresztujecie jako podejrzanych o porwanie czy nawet morderstwo i natychmiast spokornieli.
– Brawo, Jannis, zuch jesteś. Czyli żadna z osób, które były u ciebie tej nocy, nie opuszczała wyspy?
– Nikt. To jest... Moi chłopcy wypłynęli, jak zawsze, przed świtem na ryby, ale już dawno wrócili.
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620