Sezon żeglarski rozpoczęty. Setki a nawet tysiące żaglówek, jachtów i wszelakiego rodzaju pływadełek, o kajakach i pychówkach nie wspominając, wyruszają na szerokie wody. Za nimi zaraz w pościg wyruszą prawdziwe psy gończe. Wyposażone w alkomaty mogą liczyć na to, że bez trudu dopadną ofiary. Łowy są łatwe, bowiem z pewnością spora część osób prowadzących owe poruszające się po wodzie jednostki wypiła jedno lub dwa piwa, czy też trochę wina, o mocniejszych trunkach nie wspominając.
Po takich akcjach można się spodziewać wiejących grozą komunikatów prasowych w stylu: policja zatrzymała (tu pada liczba) pijanych sterników. Ależ sukces i jakiemuż niebezpieczeństwu udało się zapobiec!
Wiem, że sprawa jest kontrowersyjna i moja opinia spotka się z napiętnowaniem oraz wywoła oburzenie, ale uważam te działania i przepisy za, delikatnie mówiąc, idiotyczne. Teraz spróbuję to uzasadnić.
Co jest istotą przepisu zabraniającego prowadzenia pojazdów mechanicznych wszelkiego rodzaju po drogach po, jak to nazwano, spożyciu alkoholu? Otóż według mnie chodzi przede wszystkim o bezpieczeństwo innych. Pijany facet siadający za kierownicą to potencjalny morderca, stanowi zagrożenie. Porusza się pojazdem, który w jego rękach staje się niebezpiecznym narzędziem. Podobnie pijany rowerzysta, choć to nie rowerem może zabić, ale może spowodować wypadek, bowiem ktoś prowadzący samochód, by uniknąć z nim zderzenia, sam zginie lub zginą pasażerowie. To rzecz oczywista. Mamy tu do czynienia z masą maszyny i co ważne - z szybkością.
A teraz zastanówmy się z jaką szybkością mamy do czynienia w wypadku jachtu żaglowego? Z reguły nie jest ona większa niż 6 węzłów, co się przekłada na tempo żółwie, około 11 kilometrów na godzinę. Czy przy tej szybkości można stanowić wielkie zagrożenie? Owszem można, trzeba przecież do tego dodać sporą masę jachtu. Ale każdy przyzna, że nie ma to się nijak do zagrożenia, jakie stwarza naprany kierowca samochodu.
Teraz podniosą się krzyki oburzenia, że przecież woda to groźny żywioł, pijany skipper może jacht wywrócić, może wpakować się w inną jednostkę, czy też walnąć w nabrzeże. Ba, dodać to tych zagrożeń można jeszcze możliwość rozjechania pływaków, których nie zauważy. A bezpieczeństwo załogi! Tych wariantów jest cały wachlarz.
Dobrze, nie będę z tym polemizował, jednak czy nie większe zagrożenie stanowi trzeźwy, lecz naładowany hormonami palant dosiadający skutera wodnego i popisujący się przed panienką, która mu aktualnie w oko wpadła? Ten jak spowoduje wypadek, rozjedzie kogoś, czy też wpadnie na spokojnie płynący jacht, oczywiście będzie za to odpowiadał, ale nie pojawi się dodatkowy zarzut, że był pijany. Głupota nie jest dodatkowo karana. A teraz wyobraźmy sobie, że ten demon szybkości, ogarnięty samozachwytem wpakuje się wraz ze skuterem w burtę jachtu, którego sternik wypił trzy piwa. I co? Już widzę tytuły artykułów: „Zderzenie skutera wodnego z jachtem prowadzonym przez pijanego żeglarza”. Czy to sprawiedliwe?
Jakiś czas temu zliberalizowano przepisy dotyczące uprawnień. Nie w każdym wypadku trzeba je posiadać. Jednostki o określonej wielkości może prowadzić amator całkowicie ich pozbawiony, czyli taki, który nie ukończył kursu. Nie chodzi mi tu o stwierdzenie czy to dobrze, czy też źle, ale raczej o to, że ktoś kto z takiej możliwości chce skorzystać, musi się wykazać odpowiedzialnością. Musi zastanowić się, czy takiemu zadaniu podoła. Tu państwo zrezygnowało ze swojej omnipotencji i postawiło na ludzką ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Jednak można założyć, że pewna część ludzi wyrusza na jeziora nie znając podstawowych przepisów, na przykład „prawa drogi”. Jednak gdy spowoduje na skutek tej niewiedzy, czy braku umiejętności wypadek, to poniesie jego koszty, w takim wymiarze, w jakim zawini. Ale to będzie kara za popełnienie błędu, a nie za to, że facet przed wypłynięciem nie nauczył się przepisów. Człowiek z umiejętnościami czyli potencjalnie mniej niebezpieczny, może zostać ukarany nawet jeśli nie spowodował wypadku, tylko za to, że wypił piwo lub kieliszek wina.
Alkohol od wieków towarzyszył żeglarzom, gdy go nie wydano załodze, to groził bunt. Teraz pod presją „poprawności” jakoś buntu nie ma!
Wrócę do podstawowego problemu. Kierujący jachtem i popijający trochę piwa, wina czy nawet niewielkie ilości wódeczki podczas rejsu stanowi na prawdę mniejsze zagrożenie dla innych niż takiż kierowca samochodu. A jednak przepisy ustawiają sprawę jasno, w pewien sposób pozbawiając obywateli możliwości zdania się na własną odpowiedzialność. Państwo decyduje za nas czy czegoś wolno, czy też nie. Prawo ma chronić obywateli i regulować zasady współżycia. Jednak w tym wypadku uważam, że posunięto się za daleko.
Od razu zaznaczę, że nie chodzi mi o to, by można było prowadzić jacht kompletnie, jak to się mówi kolokwialnie, nawalonym, czy też napranym. Ale wprowadzenie takich samych norm dla żeglarzy jakie obowiązują kierowców samochodów, to jednak przesada. Natychmiast rodzi się podejrzenie, że nie chodzi o bezpieczeństwo, lecz raczej o pieniądze, czyli „kasę”.Jakiś czas temu przeczytałem, że władze Sopotu wprowadziły przepis zabraniający picia na plaży alkoholu. To jakiś absurd. Co, strażnicy miejscy będą mi zaglądać na przykład do torby, w której będę miał butelkę piwa, a jeśli to piwo przeleję do niewinnej butelki po oranżadzie, to zaczną mnie obwąchiwać? Niech się zajmą raczej tymi, którzy czy to na trzeźwo, czy też po pijaku urządzają awantury i zakłócają innym wypoczynek. Jeśli popijam sobie w spokoju, to i w spokoju mnie zostawcie! Nie można w ten sposób odzierać obywateli z odpowiedzialności.
Na koniec jeszcze jedno zdanie wyjaśnienia – wszystkie moje uwagi dotyczą jachtów żaglowych. Oczywiście jachty motorowe, ze względu na swą szybkość i coraz większą moc silników, to zupełnie inna historia.
A teraz z ciekawością oczekuję fali krytyki i głosów potępienia. A może jednak są i tacy, którzy ze mną się zgodzą?