TYP: a1

Na co umierali marynarze?

środa, 20 lipca 2016
Anna Ciężadło
Co właściwie grozi nam na morzu? Utonięcie? Atak rekina? Czkawka? Jak się okazuje, przyczyny śmierci marynarzy, albo, mówiąc szerzej, ludzi morza, bywały rozmaite: Magellana na przykład zatłukli tubylcy, którym nie do końca spodobała się umowa handlowa z Hiszpanami.


Zgon marynarza prawie zawsze następował z przyczyn innych, niż „naturalne”, a co najgorsze – w wielu przypadkach śmierci można było w prosty sposób uniknąć, gdyby tylko… no właśnie, co najczęściej szło nie tak?

Gdyby tylko nie szkorbut

Sławny szkorbut, czyli choroba wywołana przewlekłym niedoborem witaminy C, znany jest też pod mniej przyjemną nazwą – gnilec – lub jeszcze inną, za to wiele mówiącą: choroba żeglarzy. Zanim ludzie skumali, że żywiąc się przez kilka miesięcy suszonym mięsem i sucharami, narażają się na ciężką chorobę, minęło sporo czasu – szacuje się, że w XVII i XVIII wieku, tylko z powodu szkorbutu umarło… około miliona marynarzy.

Być może przyczyną takiego stanu rzeczy były mało efektowne objawy: w trakcie pierwszych 3 miesięcy szkorbut objawia się w postaci zmęczenia i apatii (tu bosman, występując w roli motywującej, prawdopodobnie próbował skrzesać w załodze entuzjazm z pomocą rozmaitych represji, od bata po wycieczkę pod kil). W ciągu kolejnych miesięcy u chorego pojawia się szorstka i sucha skóra, co też nie było niczym dziwnym u ludzi morza, pracujących fizycznie w ciężkich warunkach i mających stały kontakt ze słoną wodą. Dopiero po 9 miesiącach trwania choroby pojawiają się ewidentne oznaki, że coś jest nie tak: trudno gojące się rany, wypadające zęby i zaburzenia czynności serca, co jednak również można było przeoczyć lub zrzucić na karb ogólnego złego stanu zdrowia, starości czy nawet przepicia.

Gdyby tylko nie alkohol



Skoro o piciu mowa, jak można się domyślić, alkohol, a raczej jego nadużywanie, również plasuje się w ścisłej czołówce przyczyn śmierci dawnych marynarzy.
Ludzie morza nigdy od alkoholu specjalnie nie stronili, ale trzeba tu zaznaczyć, że nikt tego od nich nie wymagał: wręcz przeciwnie, alkohol, w odróżnieniu od wody, która łatwo się psuła, stanowił znacznie bezpieczniejszy napój, a przy okazji pomagał utrzymać morale wśród załogi oraz – od kiedy wymyślono grog - zapewnić jej codzienną dawkę witaminy C, ponieważ do napoju dodawano sok z limonki.
Z tego właśnie powodu, codzienne racje grogu, wydawane załogantom, stanowiły w brytyjskiej Royal Navy uświęconą tradycję przez całe trzysta lat, a zniosła ją dopiero obecnie panująca Elżbieta II.

Gdyby tylko nie zaraza

Na statkach, oprócz wspomnianego szkorbutu, szerzyły się również inne, mało przyjemne choroby, jak np. tyfus, zwany gorączką okrętową, a także przywleczone z tropików żółta febra oraz malaria. Wszystkie te zarazy, w warunkach, gdy ludzie spali i pracowali na mocno ograniczonej przestrzeni, zbierały potężne żniwo – tym bardziej, że często nie znano na nie lekarstwa, a jeśli znano, to znajdowało się ono gdzieś na lądzie, oddalonym o drobnych kilka tysięcy kilometrów.

Znaczącym problemem był także brak dostępu do słodkiej wody, który powodował, że marynarze myli się raczej okazjonalnie, i to zwykle wówczas, gdy padał deszcz. Nie było to oczywiście niczym dziwnym, zważywszy na fakt, że nawet wysoko urodzone osoby zażywały kąpieli od wielkiego święta, lecz niezależnie od ogólnie panujących trendów w zakresie higieny, taki styl życia w znacznym stopniu przyczyniał się do osłabienia odporności oraz do szerzenia się chorób, szczególnie tych przenoszonych przez pluskwy i pchły.

Gdyby tylko nie dziewczyny

Jak wiadomo, rejsy na dawnych żaglowcach, wskutek braku napędu innego, niż wiatrowy, trwały wiele miesięcy. Skutkiem tego, wygłodniali kobiecego ciepła marynarze, pocieszali się po trudach pracy w portowej tawernie, często lądując w ramionach pań zawodowo zajmujących się przytulaniem.

W ten właśnie sposób na świecie rozpowszechnił się np. syfilis, przywleczony w XV wieku z Ameryki przez hiszpańskich żeglarzy. Wywołujące chorobę krętki blade potrzebowały zaledwie 10 lat, by opanować całą Europę, a ponieważ nie było się czym chwalić, każda europejska nacja nazywała syfilis na cześć swoich sąsiadów, odżegnując się zarówno od samej przypadłości, jak i od rozpusty, która ją wywołała. Polacy nazywali więc syfilis „chorobą niemiecką”, Niemcy – „francuską”, a Rosjanie – „polską”.

Z kolei Kolumbowi i jego wyprawom zawdzięczamy kiłę. Co prawda, jest sprawą dyskusyjną, czy kiła była chorobą weneryczną zanim dzielni Hiszpanie napadli na Indian, czy przekształciła się w nią dopiero na Starym Kontynencie, ale niezbitym faktem jest, że pierwsza epidemia kiły wybuchła w Europie w 1495 roku, a pierwsza wyprawa Kolumba miała miejsce zaledwie 3 lata wcześniej.

Gdyby tylko nie kucharz

Kucharz okrętowy, mimo, iż był niesłychanie ważną postacią na pokładzie, często również stawał się przyczyną zgonu marynarza, i to bynajmniej nie dlatego, że przygotował coś niestrawnego do jedzenia. Marynarze, zwłaszcza służąc na okrętach wojennych, ulegali różnego rodzaju wypadkom i zranieniom, a często jedyną osobą, która biegle posługiwała się nożem (a nóż to prawie skalpel, prawda?), był kucharz. Z tego powodu, to właśnie on przeprowadzał proste zabiegi, od wyjęcia kuli po amputację włącznie, a jeśli coś poszło nie tak… cóż, przynajmniej się starał.

Oczywiście, na statkach pływali też zawodowi medycy, i to już w starożytności - przekazów historycznych wiemy, że znajdowali się oni nawet na galerach (w końcu taniej było naprawić galernika, niż kupić nowego). Jednakże w późniejszych epokach z lekarzami na okrętach bywało bardzo różnie – co prawda, istnieją zapiski świadczące o tym, że takowi istnieli i, przynajmniej teoretycznie, pływali na większości jednostek, ale zwykle ich zarobki nie rzucały na kolana, więc można podejrzewać, że również kompetencje nie musiały być najwyższych lotów. Jeśli dodatkowo weźmiemy poprawkę na stan ówczesnej wiedzy medycznej, interwencja takiego lekarza w gruncie rzeczy niewiele się różniła od działań kuka.

Współczesność


Dziś nie grozi nam szkorbut ani interwencja chirurgiczna kucharza, malarię potrafimy wyleczyć, choroby weneryczne pozostawmy litościwie bez komentarza… pozostaje zatem alkohol. Najnowsze badania socjologiczne dowodzą, że wciąż stanowi on jedną z głównych przyczyn śmierci marynarzy. To się, niestety, nie zmieniło, przy czym od razu należy uciąć dywagacje malkontentów, że jest to nasza przypadłość narodowa, czy też nawet słowiańska. Z raportu, dostępnego na stronie http://www.uscgnews.com/ wynika, iż w 2015 roku alkohol był wiodącą przyczyną w 17 proc. wypadków śmiertelnych na morzu, jakie stały się udziałem obywateli USA. Na kolejnych miejscach wymienia się: brak ostrożności lub doświadczenia, złą widoczność, awarię techniczną oraz nadmierną prędkość.

Pomijając jednak powód, który doprowadził do samego zdarzenia, kiedy już ludzie znaleźli się w wodzie, główną przyczyną ich śmierci nie było wychłodzenie, pożarcie przez szprotki, ani zawał, ale zwykłe utonięcie (76 proc. przypadków). Co więcej, z osób, które utonęły, aż 85 proc. nie miało na sobie kamizelki ratunkowej, która przecież stanowi standardowe wyposażenie każdej jednostki pływającej, od oceanicznego kontenerowca po mazurski kajak.



Jakie z tego wnioski?

Po pierwsze, uczmy się pływać. OK., w warunkach sztormu, w nocy i przy wysokiej fali niekoniecznie wiele nam to pomoże – ale z pewnością nie zaszkodzi.
Po drugie, używajmy kapoków, to naprawdę nie obciach, tym bardziej, że dziś kamizelki ratunkowe niekoniecznie mają formę mało poręcznych, styropianowych kostek, obleczonych w gnijący od wilgoci materiał. Nowoczesne modele bardziej przypominają szelki, nie krępują ruchów, a wymiernie pomagają utrzymać paszczę ponad powierzchnią wody.

I po trzecie – przesiądźmy się na żaglówki, bowiem zdecydowana większość wypadków śmiertelnych dotyczy pasażerów łodzi motorowych lub ścigaczy. Na lądzie podobną korelację można zaobserwować wśród kierowców BMW, którzy z jakiegoś powodu znacznie częściej ulegają wypadkom, niż osoby podróżujące np. Skodą. Jasne, zaraz podniosą się głosy, że jednostek z napędem motorowym jest więcej, niż żaglówek – warto zatem postawić pytanie, czy po drogach pomyka więcej samochodów Bayerische Motoren Werke, czy tych z zielonym ptaszkiem (który tak naprawdę ma oznaczać indiański pióropusz i strzały)?





Tagi: szkorbut, syfilis, choroby, alkohol, utonięcie, katastrofa
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 3 grudnia

W Berdyczowie urodził się Józef Korzeniowski, pisarz marynista, znany później jako Joseph Conrad; jako młody człowiek wyemigrował do Anglii, gdzie zaciągnął się na statek. Po latach służby na morzu osiadł w południowej Anglii, gdzie zmarł w 1925 r.
czwartek, 3 grudnia 1857