Fiord
Fragment książki SZPICZASTY LĄD czyli żaglówką po wodach Arktyki.
Do kupienia na Allegro
[...]
Wyciągam piecyk naftowy, patelenkę, kartofelki na plasterki. Życie nabiera rumieńców. Siedzimy we dwu z dzieckiem na jachcie, pod polarnym słońcem, na niebieskiej wodzie. Ośnieżone góry dookoła przeglądają się w nieporuszonej podmuchem nawet wodzie fiordu. Spokój, można poczytać książkę, pogadać z synem, odsapnąć, poplanować działania na następny dzień, podzielić się nocnym wachtowaniem, bo jednak mimo spokoju dookoła postanawiamy trzymać wachty kotwiczne.
Zmierzch tutaj nie zapada, po prostu tylko zegar pokazuje wieczorną godzinę a organizm sam się dopomina o swoje. Odpływam w otchłań snu bez snów. Radek trzyma pierwszą wachtę. Budzi mnie koło północy, że koło burty pojawiają się niesione odpływem kry lodowe. Pewno urwały się od tego lodowca wewnątrz fiordu i teraz dryfują z prądem w kierunku głównego fiordu. Akurat koło naszej burty.
Sen, maligna, zapadam się w nicość, ale muszę wyjść popatrzeć na płynące szeregiem jedna za drugą lodowe płyty. Nie są duże i idą tą stroną fiordu po której zakotwiczyłem. Gdybym wybrał przeciwną stronę mielibyśmy spokój. Ale zmęczenie wrażeniami poprzednich dni i nocy nie dopuszcza myśli o przestawieniu ELTANINa w inne miejsce.
Może rano. Umawiam się z synem, że jeszcze dwie godziny powachtuje a ja na te dwie godziny jeszcze przyłożę się do poduszki. Zwaliło się na mnie zmęczenie.
Śpię, budzę się, w mesie panuje półmrok, piecyk pali się niebieskim płomieniem i daje usypiające ciepło.
Radka nie ma w kabinie nawigacyjnej. Zmuszam się by wstać, założyć gumowe chodaki i zabierając po drodze kurtkę wyjrzeć na zewnątrz. Popaduje drobny śnieżek, cisza w przyrodzie i tylko ten szereg płyt lodowych płynących jedna za druga z tą taką ślepą jakąś determinacją, prosto na nas. Rzeka kawałów płaskiego lodu. Jeden się właśnie zaparł o dziób a Radek długim bosakiem usiłuje nie tyle go odepchnąć ile zmienić kierunek. Obrócić lodową taflę o tyle by spłynęła po burcie za rufę.
Widzę po twarzy, że też ledwo stoi na nogach. Te nasze wakacje obu nam dają dobrze w kość.
Herbata wstawiona bez żadnego hałasu w czajniczku postawionym na naszym nafciaku to taki śródnocny luksus pomiędzy lodowymi płytami. Do wczoraj wydawało nam się, że dużo wiemy o fiordowych lodach.
Teraz wiemy zdecydowanie więcej.
Razem odpychamy bosakiem jeszcze jedną krę, z tych większych i zostaję na wachcie sam. Radek zasuwa zamek swojego czerwonego śpiwora pod sam nos i, zdaje się, że natychmiast zapada w sen.
Staram się oszacować tor wędrówki tego lodu. Podobny jest do rzeki a my stoimy na jej skraju. Główna masa nas omija. Czasem jesteśmy w środku kilku mniejszych, połamanych, tafli które przepływają wzdłuż obu burt. Czasem zahaczają o kadłub i nie robiąc mu krzywdy spływają za rufę.
Trwa to jakiś czas kiedy główna masa lodu, powolutku bo to niosący je prąd jest tyci tyci a wiatru nie ma wcale, przesuwa się głównie po prawej burcie. Po godzinie na pokładzie z początkowego animuszu i chęci działania nie zostaje wiele. Siadam na podłodze w kabinie nawigacyjnej, kolana podciągam pod brodę a głowę na kolana.
Przysypiam. Postawiony przy schodkach piecyk delikatnie pyrkoli płomieniem i daje ciepło, które od nóg rozchodzi się po całym ciele.
Najpierw jest szum, chrzęst, obmacywanie burty szorstką dłonią po jej zewnętrznej stronie. Potem drżenie masztu, wstrząs niewielki, jakby niezdecydowany. Stuk i trzask bardzo silny zaczynający się na linii wodnej i rezonansem błyskawicznie się rozchodzący w jedną stronę przez zęzę do kilu, w drugą po topy masztów, które drgając potęgują i powtarzają uderzenie szeregiem zanikających gibnięć.
Jestem na górze, zanim maszty zdążyły się gibnąć w drugą stronę. Małych kawałków lodu już nie ma. Są za to płyty wielkości boiska do koszykówki, które wirując w powolnym rytmie bezgłośnie suną na nas z determinacją martwego jakiegoś przedmiotu. Któremu ktoś kiedyś nadał kierunek, rzucił na morze i o nim zapomniał.
Nie da się nic z taką płytą zrobić. Odepchnąć bosakiem? Wolne żarty. Patrzę na najbliższą, która na nas sunie i zdaje się, że zahaczy samym skrajem. Dotyka naszej burty wystającym załomem. Obraca się, składa po prawej i szoruje o blachę kadłuba. Zdziera z niej czerwoną farbę, która znaczy krę krwawą smugą i na niej pozostaje kiedy ta się od nas odczepia i płynie dalej z tą sama prędkością w kierunku Gnolla.
Następna płynie prosto na nas.
Dziób i łańcuch kotwiczny celują prosto w połowę nieregularnego prostokąta.
Najpierw pod lodem ginie nasz bojrep. Płyta prasuje bojkę niczym ogromne żelazko. Po chwili jest już na łańcuchu kotwicznym, który jako pierwszy daje odpór. Masa tego lodu i jego wymuszona prądem determinacja jest taka, że nawet na chwilę się nie zatrzymuje na naszym łańcuchu. Zabiera go po prostu ze sobą i uderza w stewę dziobową.
ELTANIN zadziera nos do góry a olbrzymia płyta wsuwa się pod spód i unosi łódkę do góry. Połową, mniej więcej, swojego szesnatotonowego ciężaru wąską krawędzią stępki spoczywamy na płycie lodowej, która cały czas wynosi ELTANINa coraz wyżej do góry dodając sobie w ten sposób jego ciężaru.
Płyta pęka pod nami na dwie części. Gibamy się w dół. Do morza. Po prawej burcie przechodzi jedno pole lodowe, po lewej drugie. Nie wiem czy były równej wielkości.
Szczerze mówiąc zamurowało mnie na chwilę.
Są takie momenty, w których żałuję, że rzuciłem palenie.
To była właściwa chwila aby zapalić papierosa. Z drugiej strony, może nie było specjalnie na to czasu.
O ile ta pęknięta przed chwila tafla była duża, to ta co teraz wali prosto na nas jest olbrzymia. Na oko podobna do boiska piłkarskiego, co tam siatkówka.
Sytuacja się powtarza. Najpierw bojrep, łańcuch, stewa, do góry... Płyta pęka i przez chwilę ELTANIN orze w niej swoim kadłubem bruzdę. Trzęsie się cały i kołysze z burty na burtę. Idzie w górę i skokami opada, jak traktor na roli.
W końcu się zatrzymuje.
Lód dalszej części płyty jest zbyt gruby by pękł pod naszym ciężarem. Jacht wysunął się w górę, krawędź kry zaparła się o płetwę balastu i tak pozostaliśmy. Kra się zatrzymała. Całą swoja masą pomnożoną przez prędkość zaparła się o łódkę.
Coś musi trzasnąć.
Niewiele się namyślając popędziłem na dziób do windy kotwicznej by zwolnić hamulec i wypuścić luźno łańcuch bo to on właśnie powodował teraz to siłowanie mocarzy. Koło orzechowe zawirowało i przepuściło przez siebie, w tempie nadzwyczajnym, kilkadziesiąt metrów grubego łańcucha kotwicznego. Łup! Wstrząs, stoimy. Łańcuch zablokował się w komorze kotwicznej gdzie grubą linką kilkakroć przewleczoną przez ogniwa jest przymocowany do solidnego ucha z pręta fi dwanaście przyspawanego do dennika.
Myślę, że Radek już nie spał kiedy wsadziłem głowę do wnętrza jachtu i głosem nie znoszącym sprzeciwu zakomenderowałem;
- Tnij, synu, tnij.
Ani się pytał co ma ciąć i gdzie.
Od razu, w samym podkoszulku, bokserkach i na bosaka, z latarką w zębach i nożem w ręku zanurkował w forpiku. Czytał mi w myślach i sądzę, że nigdy dotąd komunikacja międzypokoleniowa nie była tak klarowna i błyskawiczna.
Po chwili mrożącego krew w żyłach bezruchu coś brzęknęło na dole, koło się zakręciło ostatnim metrem łańcucha kotwicznego. Przeszorował przez otwór w pokładzie, prowadnicę w windzie, strzelił wolnym końcem po żeliwnej obudowie. Zanurkował pod rolkę i zniknął w wodzie od razu tonąc w najlepszym stylu kawałka żelaza rzuconego w morze.
Tafla lodu ruszyła, rufa poszła w lewo, dziób opadł na wodę, obróciło jachtem o sto osiemdziesiąt, bez aptekarskiej dokładności, stopni. Silnik już miałem załączony i obroty właśnie osiągnęły maksa. Wrzucam bieg, cała naprzód. Szerokim łukiem przed całą tą masę lodu, w lewo na gładką wodę fiordu.
Gdzie cisza i spokój, tylko nie kończącym się szeregiem, jedna za drugą, wędruje sobie lód z właśnie odmrożonej części EastBurgerbuchty...
Kontrast jest uderzający. Przed chwilą łubu dup, a tutaj słoneczny poranek, woda jak lustro i trochę, ledwo widocznego na powierzchni, lodu. Ubrane już dziecko dołącza do mnie na pokładzie, na którym jednak nie ma nic do roboty. Dryfujemy sobie. Nasza kotwica z całym łańcuchem leży na dnie a tego wynalazku bojrepowego nigdzie pośród lodu nawet nie widać.
Kartofelki podsmażane na patelence są niezawodne. Powoli się kończą ale jeszcze są, zatem i dwie konserwy do tego. Nie wiadomo co jeszcze może nas dzisiaj czekać.
To dziki kraj, nawet gdy słońce świeci. [...]