Sardynia - Sycylia 2009
Jacht |
s/y "Hanula" Benneteau 40 |
Rodzaj rejsu | Turystyczny |
Kapitan / skipper | Wojciech Niewiadomski |
Liczba uczestników | 4 |
Region | Morze Śródziemne |
Trasa | Cagliari (Sardynia) - Cala Caterina - Marettimo - Trapani - San Vito lo Capo - Palermo - Cefalu - Bagnoli - Milazzo - Vulcano - Tonarella (Sycylia) |
Rejs prawdziwych old-boy'ów. Biodra, zawały, by-passy, prostaty itp... Martwa fala z rufy wrzuca sternika do kokpitu. Nerwowe manewry skippera przy dobijaniu do kei. Sardynek nie ma na Sardynii. Zapiekanka doprawiona proszkiem gaśniczym za burtą. Duuużo wina... mało wiatru.
Kapitan ma zawsze rację
Jak mówi stare ludowe porzekadło, nie ma podobno ludzi nieomylnych. Do grupy osób, które mylą się najrzadziej, bo tylko raz, można z pewnością zaliczyć saperów. Tymi, których pierwsza pomyłka najczęściej okazuje się być ostatnią, są również piloci, nurkowie i kilka innych równie zwariowanych grup zawodowych.
Istnieje jednak – jak miałem się ostatnio okazję przekonać – duża grupa, której przedstawiciele w zdecydowanej większości są przekonani, że wspomniane porzekadło ich nie dotyczy. Jak można się łatwo domyślić, chodzi o kapitanów jachtowych i to zarówno tych, którym stopień przyznała w zamierzchłych czasach wysoka komisja egzaminacyjna jak i tych, którzy przyznali sobie to zaszczytne miano sami, dokonując niedawno zakupu jednostki pływającej, błyszczącej jeszcze nienagannym żelkotem. Oni też najczęściej zanim kupią i zamocują na grodzi pozłacany barometr na drzwiach swojej kabiny umieszczają (czasem nawet w formie grawerowanej tabliczki):
§1. Kapitan ma zawsze rację
§2. Jeśli kapitan nie ma racji – patrz §1.
Wychowany na znanych lekturach opisujących zwyczaje panujące przed laty w angielskiej marynarce wojennej, mogłem podziwiać panującą na pokładach dyscyplinę mimo, że rozkaz „pierwszego po Bogu” przekazywany za pośrednictwem midszypmena oficerowi wachtowemu miewał najczęściej tak wyrafinowaną postać: „Kapitan będzie Panu wdzięczny, jeśli zechce się Pan pofatygować do jego kajuty, sir”. Ten kategoryczny rozkaz wzbudzał szczególny szacunek, jeśli był na dodatek wydawany wśród świstu kul armatnich i przelatujących nad głową odłamków wyposażenia okrętu, stojącego akurat na mieliźnie.
Jeśli kapitan nie ma racji...
Z rozrzewnieniem patrzę więc dziś na miotających się po pokładzie samozwańczych kapitanów, którzy w komfortowych warunkach, kiedy powierzchni wody nie marszczy najlżejszy nawet powiew wiatru, mając pod palcami przyciski steru strumieniowego a w rękach koło sterowe i manetkę kilkudziesięciokonnego silnika usiłują za czwartym podejściem zaparkować swój okręt w marinie inaczej niż w poprzek, wydając przy tym na zdezorientowanych, bezradnych i pozbawionych prawa głosu członków załogi histeryczne okrzyki, których wymowa jest zrozumiała nawet dla wielojęzycznej gawiedzi obserwującej takie sceny po części z rozbawieniem, po części z zażenowaniem.
Scena ta nieodparcie nasuwa mi na myśl zachowanie miotającego się po powierzchni wody małego, chudego kotka otoczonego przez stado rozdrażnionych i wygłodniałych rekinów a nie prawdziwego, będącego symbolem władzy kapitana, który nawet na tonącym okręcie zostaje na mostku do końca.
Uczciwie trzeba jednak stwierdzić, że przekonanie o własnej nieomylności jest najczęściej odwrotnie proporcjonalne do zdobytego doświadczenia. Na ogół w miarę wzrostu liczby przepłyniętych mil z wydawanych rozkazów znika nerwowość a ilość i natężenie wydawanych przez kapitana dźwięków (mierzona w dB) zdecydowanie maleje. Z upływem lat okazuje się, że do wykonania większości manewrów potrzeba niewielu słów, nie jest też zawsze konieczne wyciąganie spod pokładu całej, kilkunastoosobowej załogi a wszystkie czynności można wykonać w taki sposób, że postronni obserwatorzy na kei nie są właściwie w stanie stwierdzić, która z osób na pokładzie aspiruje do roli kapitana.
Wszystko to dotyczy jednak tylko tych, którzy zdają sobie sprawę z poziomu swoich umiejętności i nie uważają za poniżające korzystanie z rad lub podpatrywanie bardziej od siebie doświadczonych żeglarzy. Błąd popełniony raz grzechem nie jest o ile ma się odwagę do niego przyznać i nie zamierza się popełnić go po raz drugi. W przeciwnym bowiem razie prędzej czy później dojdzie do takiej sytuacji, że załoga pozbawiona przez kapitana prawa głosu będzie milcząco obserwować jak tenże despotyczny (a może obsesyjnie przekonany o swojej mądrości) kapitan pakuje się na mieliznę biorąc czerwone boje prawą burtą lub zaczyna manewr odcumowania od rzucenia nawietrznej cumy zostawiając sobie na koniec tą, która na dalszym etapie manewru ułatwi mu pozbawienie sąsiadujących jednostek kilku mooringów.
Już bowiem w zamierzchłych czasach niejaki Kochanowski Jan twierdził „Lecz jeśli prawda i z tego nas zbodzie, nową przypowieść skipper sobie kupi, że i przed szkodą i po szkodzie głupi”. Ale takich grawerowanych tabliczek w żadnym sklepie żeglarskim w Polsce nie spotkałem.
Koń w galopie
Ktoś napisał kiedyś, że są trzy rzeczy najpiękniejsze w świecie. Podobno zalicza się do nich kobieta w tańcu, koń w galopie i żaglowiec pod pełnymi żaglami. Jako człowiek doświadczony muszę przyznać, że istotnie te trzy zjawiska mają ze sobą wiele wspólnego. Tyle, że wcale nie chodzi o ich piękno! Podobnie bowiem jak powiedzenie kobiecie, że jest „jak mercedes” nie musi świadczyć o jej pięknej linii, tylko o tym, że się lekko prowadzi, tak samo często mówiąc do kogoś „jesteś jak koń w galopie (… kobieta w tańcu czy jacht pod żaglami)!” mamy na myśli nie piękno jego ruchów, tylko fakt, że strasznie wierzga bądź kopie!
Nie wiem czy ktoś podszedł już kiedyś do tego tematu naukowo i spróbował doświadczalnie przytwierdzić przenośny sejsmograf do któregoś w wymienionych wyżej obiektów. Obawiam się, że nie, trudno bowiem liczyć na to, że taki przyrząd, nawet jeśli przetrwał trzęsienie ziemi na Sumatrze w 2004, byłby w stanie wytrzymać kilka dni halsówki z Teneryfy na Maderę po wzburzonym morzu albo jedną noc w porcie jachtowym na Helu. Celowo wybrałem jedne z łatwiejszych przykładów. Nie chcę nawet myśleć o tym co mogłoby się stać z przyrządem, gdyby chodziło o rozzłoszczonego konia a już nie daj Boże kobietę!
Chyba właśnie dlatego niektórzy żeglarze uważają, że koni oraz kobiet na jacht a tym bardziej do koi zapraszać nie należy. Wystarczy im to co ze swoją zawartością potrafi wyczyniać sam jacht. A że potrafi sporo, wiedzą dobrze wszyscy ci, którzy wychylili się choćby tylko trochę za Rozewie i usiłowali zasnąć sami w koi, mając napięte do bólu mięśnie brzucha i zapierając się wszystkimi kończynami o ścianki i sufit swojej kabiny. Jednak nawet amerykańscy kowboje usiłujący utrzymać się przepisowe 8 sekund na rozszalałym byku nie miewają tylu problemów ile ma ich ktoś (zwany czasem kukiem), kto w odruchu dobrej woli postanowił nakarmić załogę i usiłuje zrobić sałatkę tzw. mięszaną (nazwa prawidłowa!), złożoną z sałaty, pomidorów, papryki, karczochów, oliwek, kaparów, sera fety i wszystkiego co się jeszcze nie zdążyło zepsuć w ciepłej, jachtowej lodówce, polanych na dodatek obficie oliwą z oliwek i sokiem z cytryny.
Otóż zmienność amplitudy, przyspieszenia, siły i kierunku (czyli tzw. wektora) oraz częstotliwości wierzgnięć, z jaką jacht usiłuje pozbyć się zawartości prawie gotowego półmiska z sałatką zaklinowanego przez kuka przemyślnie między szafką z talerzami a jachtową biblioteczką, byłaby w stanie najdzikszego nawet byka wpędzić w kompleksy! Na dodatek kowboj zrzucony z grzbietu byka wstaje, otrzepuje spodnie i żwawym krokiem zmierza w stronę baru, tymczasem nieszczęsnego kuka czeka wyciąganie rozmaślonych karczochów z jachtowej biblioteczki, odlepianie plasterków pomidora z sufitu, wydłubywanie sera ze szpar w podłodze oraz uganianie się za turlającymi oliwkami po zalanej oliwą mesie. O tym, że na koniec trzeba wziąć się za następną próbę przygotowania jakiegoś dania dla wygłodniałej załogi nawet nie wspomnę.
Bywa jeszcze gorzej, kiedy ambitny kuk nie bacząc na to, że nie dysponuje doskonale wyposażoną kuchnią a zwłaszcza automatyczną zmywarką do naczyń, postanawia w jachtowym piekarniku przyrządzić wytworne, gorące danie w postaci zapiekanki z warzyw ze zrumienionym wcześniej boczkiem i warstwą roztopionego żółtego sera na wierzchu. Otóż z własnego doświadczenia mogę zapewnić wszystkich, którym ślinka kapie na samą myśl o tak wykwintnym daniu, że najsmutniejszy moment przychodzi wtedy, kiedy już po sprawnym ugaszeniu pożaru kuchenki spowodowanego zapaleniem się oleju kapiącego z brytfanki na przechyłach, trzeba wyrzucić za burtę całe to wspaniale pachnące danie pokryte białym, niestety niejadalnym nalotem proszku gaśniczego. Jedynie od siły charakteru kuka zależy, ile tego typu prób zostanie przeprowadzonych zanim załoga będzie musiała zadowolić się pajdą suchego chleba z kawałkiem „myśliwskiej”, pokrytej lekkim nalotem również białej ale za to w pełni jadalnej pleśni.
Zauważyłem, że w ostatnich latach coraz większa grupa właścicieli błyszczących żelkotem jachtów (zwanych czasem armatorami), reagujących nerwowo już na widok maleńkiej plamki od olejku do opalania na pokładzie czy śladów błyszczyku do tipsów na lśniącej czystością krawędzi umywalki, nie wygląda na szczególnie zachwyconych widząc swój jacht (a zwłaszcza świeżo uszyte z białego płótna pokrowce na materace i nowe firaneczki w drobną kratkę) pokryty od podłogi po sufit twardą skorupą spalonego tłuszczu z domieszką tłustej, czarnej sadzy.
Tak więc mimo panującej powszechnie opinii, że do objęcia funkcji kuka na jachcie nigdy nie bywa za wielu chętnych, to i tak na wielu jachtach obowiązuje już wydany przez armatora całkowity zakaz prowadzenia jakichkolwiek eksperymentów kulinarnych i załoga po całym dniu męczącego wylegiwania się na słońcu, udaje się na zasłużony posiłek do najbliższej portowej knajpy. I w ten sposób rozmaite perypetie, jakie spotykały biednych kuków na przestrzeni dziejów, które dzięki niektórym kapitanom trafiły nawet do żeglarskiej literatury, odchodzą powoli w przeszłość. A jachtowy piekarnik z błyszczącej nierdzewnej stali staje się nareszcie prawdziwą dumą armatora a dla niektórych pism żeglarskich jest dobrym pretekstem do zamieszczania na ich łamach ciekawych przepisów kulinarnych. Nie ma bowiem najmniejszych wątpliwości, że grillowana ryba z masłem ziołowym na porcelanowym półmisku – podobnie jak rodzina - wygląda najlepiej na kolorowym zdjęciu.