Jagiellonią dookoła Europy - z Walencji do Barcelony przez Baleary
Jacht |
Jagiellonia PZ-674 |
Rodzaj rejsu | Turystyczny |
Kapitan / skipper | Jacek Dziedzic |
Liczba uczestników | 10 |
Region | Morze Śródziemne |
Trasa | Walencja-Palma-Sitges-Barcelona |
Kolejny etap wyprawy Jagiellonii, tym razem po postoju w Walencji jacht z załoga wyruszył w kolejny etap.
Piątek, 10 lutego
Rano wstajemy w miarę wcześnie i zaczynamy od inwentaryzacji stanu kambuza, trzeba zrobić zakupy dla całej załogi, zanim oddam wypożyczony samochód. Jedziemy z Januszem na zakupy, wracamy obładowani prowiantem na jacht. Tymczasem na jachcie trawa wymiana szyn szotowych i smarowanie kabestanów.
Czas mija szybko, wsiadam w samochód i jadę oddać go na lotnisko. Następnie metrem wracam do centrum. Dalej autobusem linii 15 do Club Nautico. Mam nieco czasu, wstąpiłem do pub-u na piwo i czipsy. Panienka daje mi rachunek na 2 euro, 0,5l piwa za 1 euro i dużą torbę czipsów za kolejne 1 euro. Na początku myślałem, ze to jakaś pomyłka, bo to dwa razy taniej niż w Krakowie.
Po drodze okazuje się, że podwiozą mnie znajomi nowych załogantów, oszczędzili mi w ten sposób pieszej wycieczki po marinie. Na miejscu okazuje się, że listwy są już wymienione i załoga wybiera się balować na miasto, korzystając z okazji i transportu. Ja zostaję, czekam na resztę załogi, która już dzwoniła, że jest w drodze.
Zjawiają się trzej koledzy i idą spać do forpiku, zmęczeni po całym dniu drogi. Późną nocą dojeżdża jeszcze ostatni załogant. Nie może nas znaleźć, taksówkarz dowozi go pod sam jacht, ale niestety nie dostrzegając Jagiellonii, wracają w okolice recepcji. Po telefonicznych wyjaśnieniach dociera piechotą na jacht, maszerując kawał drogi do miejsca w którym już był wcześniej. Zapaliłem światła, żeby mógł nas znaleźć, szkoda, ze nie wpadłem na to wcześniej.
Sobota, 11 lutego
Rano wstajemy na śniadanie, wraca pozostała załoga z całonocnego balowania w Walencji zakończonego noclegiem u znajomych. Po śniadaniu kończymy przygotowania jachtu do drogi. Przed czwartą płyniemy na drugi koniec mariny zatankować paliwo, uzupełniamy wodę, podpływamy pod strażnika, zostawić mu pożyczone narzędzia oraz łącze do prądu i w końcu wychodzimy na wodę.
Świeci słońce, jest piękna pogoda, stawiamy grota i dzielimy się na wachty. Gdy zapada zmierzch robi się chłodno i zaczyna wiać silniejszy wiatr. Fale są większe niż by to wynikało z siły wiatru, to z powodu sztormu po drugiej stronie Balearów morze jest rozkołysane. Kołysanie zaczyna zabierać pierwsze ofiary, niektórzy mają kwaśne miny, inni oddają Neptunowi kolację.
Noc mija nam w prawdziwie żeglarskiej atmosferze, jedziemy czasem na silniku, czasem na żaglach, ogólnie dobrze buja i jachtem rzuca na boki.
Niedziela, 12 lutego
Ranek budzi się słoneczny i pogodny. Mimo to jest mało chętnych do śniadania, część załogi jeszcze odsypia noc. Potem pogoda staje się coraz lepsza, korzystny wiatr popycha nas do celu pod pełnymi żaglami.
Wieczorem żegnamy dzień krwistym zachodem słońca, wiatr jest słaby, więc idziemy pod genuą pomagając sobie silnikiem. Późnym wieczorem trzecia wachta wyciąga mnie na pokład z powodu jakiegoś statku na kolizyjnym kursie, ja jednak martwię się chmurami na horyzoncie i tężejącym wiatrem. Zwijamy genuę i stawiamy foka, nadal trochę za wolno płyniemy wiec znowu pomagamy sobie silnikiem, ale teraz przynajmniej czuję się bezpiecznie, może sobie wiać.
Poniedziałek, 13 lutego
W nocy wychodzę zobaczyć co się dzieje na pokładzie a tu leje jak z cebra lodowaty deszcz. Warunki są paskudne więc uciekam szybko pod pokład. Na szczęście już po dwóch godzinach pogoda zdecydowanie się poprawia.
Wiatry kręcą, to słabną to tężeją, znowu jedziemy więcej na silniku niż na żaglach.Rano wstaje pochmurny dzień, po lewej i prawej wiszą deszczowe chmury, Majorka schowana częściowo za zasłoną deszczu i chmur wygląda złowieszczo. Kolory są dziwną mieszaniną intensywnej, soczystej czerwieni wschodu słońca i głębokich szarości deszczowych ścian.
Z godziny na godzinę pogoda się jednak poprawia, znikają chmury i pojawia się słońce. Koło południa docieramy do portu w Palma de Mallorca. Na początek szukam miejsca na samym końcu portu, przy katedrze. Na miejscu okazuje się jednak, że akurat w tej marinie remontują zaplecze sanitarne, my natomiast potrzebujemy prysznicy po dwóch dobach rejsu, więc to miejsce jest nie dla nas.
Wywołuję więc przez radio Real Nautical Club Palma i pytam o miejsce, znajduje się bez problemu, proszą by chwile poczekać na wysokości stacji paliw, przyjdzie po nas obsługa. Po chwili widzę płynie do nas chińczyk na pontonie. Pokazuje by płynąć za nim, a na miejscu pomaga nam przy cumowaniu robiąc za holownik. Cumujemy rufą na muringu.
Idę do widocznego z dala budynku klubu obchodząc cały basen portowy dookoła tylko po to by się dowiedzieć, że kapitanat znajduje się w małym budyneczku obok wyjścia z naszego pontonu R11, zresztą w tym samym budynku znajdują się ładne prysznice, toalety, pralnia i suszarnia. Na miejscu czeka mnie miła niespodzianka, postój kosztuje tylko 32 Euro, chociaż wcześniej w internecie widziałem cenę ponad 90.
Po kąpieli i sklarowaniu jachtu wszyscy idziemy zwiedzać miasto. Pogoda jest piękna, jak dla nas to całkiem ciepło, natomiast ludzie w mieście poubierani na zimowo, nawet psy chodzą w ubrankach.
Wtorek, 14 lutego
Wstajemy rano niespiesznie, robimy śniadanko i kręcimy nosem na widok deszczowych chmur wiszących na niebie, pada drobny deszczyk. Po śniadaniu przestaje padać więc załoga idzie zwiedzać katedrę i zamek, Ja już tam byłem, więc zostaję na jachcie.
Po południu zbieramy się do drogi. Okazuje się jednak, że stacja paliw jest czynna tylko przed szesnastą, więc po chwili kalkulowania postanawiam, że wyjdziemy jutro. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, po co się spieszyć, jutr będzie lepsza pogoda i na dodatek wyśpimy się przed drogą.
W kapitanacie portu, panienka na dzisiejszej zmianie okazuje się być Polką, miło się nam rozmawia, okazuje się, że dzisiaj są Walentynki, nie udaje mi się jednak zaprosić jej na jacht, bo spieszy się do swojego chłopaka. Za to dostaję plan z propozycjami barów gdzie można by się dzisiaj zabawić.
Środa, 15 lutego
Wstałem przed ósmą, wziąłem prysznic, potem zjedliśmy śniadanie. Ściągnąłem najnowsze prognozy i ruszamy w drogę. Najpierw do stacji paliw, potem wychodzimy w morze.Pogoda jest wspaniała. Świeci słońce, morze jest spokojne, płynie się wspaniale, dobrze że zostaliśmy na noc. Cała załoga na pokładzie, podziwia widoki na skaliste brzegi i robi zdjęcia.
Płyniemy wzdłuż brzegu aby opłynąć wyspę od zachodu i popłynąć na północ do Barcelony.Na zachodnim krańcu wyspy jest przesmyk pomiędzy Majorką a niewielką wysepką. Piękne widoki w przesmyku pomiędzy wyspami wyciągają całą załogę na pokład na sesję zdjęciową.
Za przesmykiem zaczyna się niespokojne morze, fale są tu większe niż na południe od wyspy, które jest osłonięte od wiatru i fal, łódką kiwa, wszystko lata z kąta w kąt. Najpierw zakładamy drugi ref na grocie, niedługo potem decyduję się wymienić foka na mniejszy. Wiąże się to ze zrzuceniem obecnego i założeniem innego, wyciągniętego z forpiku. Robimy to na fali i niezłej huśtawce na dziobie, w bryzgach fal. Ogólnie zabawa z tym była świetna, dla prawdziwych twardzieli.
Czwartek ,16 lutego
Zapada noc, wiatr stopniowo słabnie, po drugiej w nocy włączamy silnik i dalej jedziemy na deselgrocie. Noc spokojna pod gwiaździstym niebem mija spokojnie, wieje wyraźnie cieplejszy, północno-zachodni wiatr. Dokucza nam jedynie martwa fala, pozostałość po wcześniejszej podłej pogodzie, jacht niemiłosiernie się na niej kołysze, wszystko trzeszczy, a z achterpiku dochodzi niepokojący łomot przewalających się z burty na burtę rupieci.
Rano wita nas słońce, z każdą minutą robi się coraz cieplej. Wieje lekki wiatek, morze się już uspokoiło. Załoga wylega na pokład, rozkoszując się łagodną żeglugą i ciepłym słońcem. Jest 16 stopni ciepła, pomimo wiatru.
Tymczasem pod pokładem trwa kolejny przegląd silnika, ponieważ prądnica nie ładuje akumulatorów podczas pracy. Stopniowo spada napięcie na akumulatorach, co zmusza mnie do wyłączenia nawigacji elektronicznej i przejście do pracy na papierowej mapie. Robi się romantycznie, gdyż wyłączyłem całą elektronikę. Szybkim rozwiązaniem problemu wyładowanych akumulatorów okazało się wyciągnięcie z bakisty, rozebranie i wyczyszczenie, a następnie uruchomienie przenośnego generatora, już po chwili akumulatory zostały podładowane i nawigacja komputerowa znowu ożyła. Czar romantycznej żeglugi szybko prysł.
Zmieniłem plan, jedziemy do Sitges, 20 mm od Barcelony, a do stolicy popłyniemy jutro. Mamy czas, odwiedzimy więcej portów.
Na miejscu jesteśmy wieczorem, jest już ciemno gdy wchodzimy do mariny. Już wewnątrz, za główkami falochronu, poruszając się wolno czuję jak jacht powoli staje w mule. Kilka manewrów silnikiem i jacht schodzi z mielizny, a ponieważ w marinie widać stojące duże jachty, które przecież jakoś tam wchodzą, wiec próbuje jeszcze raz bardziej z lewej strony toru i tym razem bez przeszkód wpływamy do środka portu. Cumujemy w pierwszym z brzegu miejscu i szukam obsługi, nikogo nie widać, ale wypatrzyłem lepsze miejsce od strony miasta, więc zgrabnie i szybko się tam przenosimy. Po chwili zjawia się jednak obsługa, wyjaśnia się dlaczego nie odpowiadali na nasze wywołanie przez radio, po prostu marina ma swoją hiszpańską nazwę, a ja wywoływałem ich używając nazwy miasta Sitges.
Cumowanie okazało się tanie, od ręki dostaliśmy także karty magnetyczne do prysznica, prąd i wodę z kei.
Piątek ,17 lutego
Rano wstaje piękny, słoneczny i ciepły dzień, załoga idzie do sklepu po zakupy, potem szybko zwiedzamy małe miasteczko, bo w planie po południu mamy przelot do Barcelony odległej o 20 mil. Niezbyt nam się spieszy, wiec z lekkim poślizgiem czasowym wychodzimy na wodę i powoli na słabym wiaterku kulamy się w stronę widocznego w oddali miasta.
Na leniwym pływaniu zastaje nas wieczór, jednak jasna łuna bijaca od Barcelony i jaskrawo oświetlone wejścia do portów i marin doskonale pokazują gdzie płynąć. Ruch statków jest mały więc na pokładzie panuje atmosfera piknikowa. Powtarza się historia z poprzedniego dnia, wielokrotnie wywoływana marina Port Vell nie odpowiada. Nie przejmuję się tym i pewnie zmierzam do samego centrum.
Koło ósmej wieczorem wpływamy do portu jachtowego, podziwiając z wody światła miasta, budynki i ruch na brzegu. Kierujemy się do starego portu przy Ramblas, i cumujemy na pierwszym znalezionym wolnym miejscu. Pusto dookoła, ale spotkani obok na jachcie anglicy doradzają mi jeszcze raz spróbować wywołać kapitanat portu, faktycznie tym razem się to udaje, obsługa proponuje nam miejsce przy pirsie C, z czego z chęcią korzystamy.
Po chwili zjawia się marinero, który okazuje się Polakiem pracującym w marinie. Dzięki jego pomocy upychamy 14-metrowy jacht na pomoście w zasadzie przeznaczonym dla 12-metrowych jachtów. Miejsce jest jednak wyśmienite, tuż obok wyjścia wprost na Ramblas, niedaleko zaplecza sanitarnego.
Szybko się organizujemy i wychodzimy na wieczorny spacer do Barcelony. Miasto tętni życiem, na głównych ulicach tłum młodych ludzi, knajpy są pełne. Czas miło płynie na włóczędze po gwarnych ulicach.
Sobota ,18 lutego
Rano po śniadaniu cała załoga wybiera się na zwiedzanie miasta. Tworzą się podgrupy organizujące własny plan. Świeci słońce, jest ciepło, wspaniała pogoda na zwiedzanie i robienie zdjęć, wkrótce zostaję na pokładzie sam. Najpierw odwiedzam kapitanat portu i płacę za postój, potem idę do miasta zrobić ostatnie zakupy.
Tymczasem na jachcie pojawia się nowa załoga – Mateusz wraz z dwoma załogantami. Namówiłem Sławka, Marcina i Kubę na kolejny etap do Rzymu, bardzo ucieszyło to Mateusza, w sześciu będzie mu znacznie łatwiej.
Przekazuję Mateuszowi jacht, zanim załoga wróciła ze zwiedzania zdążyliśmy jeszcze podpłynąć do stacji paliw i zatankować ropę.Pod wieczór rozpoczynają się wyjazdy do domu, pamiątkowe zdjęcia i pożegnania, oczywiście nieco zakrapiane. Impreza się lekko przeciąga, żegnamy kolejne osoby, niby idziemy spać, bo rano wcześnie jedziemy we czterech na lotnisko, a nowa załoga chce jak najwcześniej wypłynąć.
Niedziela, 19 lutego
Wstajemy przed świtem z ciężką głową, łapiemy taksówkę i niedługo potem jesteśmy na terminalu odlotów. Jeszcze tylko dwa razy nadawanie bagażu, kontrola, która zawsze w moim przypadku rodzi problemy ze względu na torbę pełną elektroniki, komputer, ręczniak, ładowarki, i różnego rodzaju klamoty. Poza emocjami na kontroli (nigdy nie udało mi się jej przejść za pierwszym razem), lot przebiega rutynowo i wieczorem lądujemy w Krakowie. Siąpi lekki deszczyk, a wspomnienie słonecznej i ciepłej Barcelony z poprzedniego dnia jest jeszcze żywe, więc widok miasta taplającego się w szarym błocie i topniejącym śniegu jest dla mnie przygnębiający.