TYP: a1

Dookoła Pięknej Wyspy Kaliste – L’Ile de Beaute

Dookoła Pięknej Wyspy Kaliste – L’Ile de Beaute
Jacht Harmony 411
Rodzaj rejsuTurystyczny
Kapitan / skipperj.s.m. Jacek Dziedzic
Liczba uczestników10
RegionMorze Śródziemne
TrasaMacinaggio Porto-Vecchio (Capraia) Campo nell'Elba (Elba) Porto Vecchio St. Teresa Gallura (Sardynia) Bonifacio Ajaccio Cargese Golfe di Girolata Calvi Saint Florent Macinaggio
Rejs dookoła Korsyki

Korsyka jest piękna i jeżeli tylko możecie, powinniście się tam wybrać. Wyspa świetnie nadaje się do uprawiania żeglarstwa. Na całym wybrzeżu znajdują się wygodne mariny dające schronienie, oddalone nie więcej niż o kilka godzin drogi. W marinach powszechnie dostępna jest w cenie woda i prąd na kei, czasem także internet przez wifi. Prysznice często są niedostępne w nocy ponieważ zwykle znajdują się wewnątrz kapitanatów. Ceny za cumowanie zależą od długości jachtu i ilości osób na pokładzie, dla jachtu 14 metrów / 8 osób wynosiły w sezonie 2011 od 45 do 65 Euro za noc. Obiad w restauracji kosztuje około 25 Euro na osobę, piwo 6 Euro. Wszędzie są dostępne supermarkety, są sklepy rybne i można także tanio kupować ryby prosto z kutra w porcie. Ropa do silnika kosztowała 1,4 Euro za litr.

Korsyka jest akwenem raczej łatwym żeglarsko, brak prądów, pływów, nie ma ruchu statków poza podejściami do dużych portów. Kapitanaty słuchają na CH9, jednak nie ma obowiązku zgłaszania się przed wejściem do portu. Jest niezliczona ilość zatoczek do kotwiczenia i plaż do kąpania. Wspaniały jest park Scandola, niedostępny z lądu porcik Girolata, zapierający dech w piersiach port Bonifacio i jego okolice, port Calvi, Ajaccio, Saint Florent i wiele innych wartych odwiedzenia. Koniecznie należy zabrać ze sobą maskę i płetwy, woda jest kryształowo czysta i ciepła, a ryb w wodzie zatrzęsienie.

Pełna relacja z rejsu
http://www.pyc.org.pl/2011/korsyka/blog.htm

Sobota, 10 września

Droga przebiega nam bez problemów, kilometry uciekają szybko i sporo przed czasem dojeżdżamy do Genui. Wjazd do miasta jest ekscytujący, tunele, estakady, ostry i kręty zjazd drogą z góry w dół do zatoki w której położone jest miasto wygląda pięknie. Szkoda, że jest za wcześnie by w pełni podziwiać widoki, jest dopiero świt. Przed załadowaniem się na prom tankujemy benzynę. Wyjazd ze stacji jest łamigłówką, mimo nawigacji błądzimy po mieście, dobrze, że się nie spieszymy i mamy jeszcze czas. Wjeżdżamy na prom, zasiadamy wygodnie w fotelach z widokiem na morze. Mamy kilka godzin by odpocząć, morze jest gładkie jak stół i zapowiada się piękna pogoda na cały dzień. Jedynie brak piwa w barze daje się nam we znaki, męczy nas tym bardziej, że w samochodzie została krata piwa. Trzeba było zabrać parę ze sobą na pokład. Przed trzecią jesteśmy już w Basti, chwilę błądzimy po mieście szukając parkingu, w końcu znajdujemy plac, na którym już czekają na nas znajomi z drugiego samochodu. Razem idziemy na mały spacerek po porcie i na wyczekiwane piwo w portowej knajpie. Pierwszy łyk zimnego piwa smakuje wyśmienicie. Jedziemy razem do Macinaggio krętą ale bardzo widokową drogą nad skalistym brzegiem wyspy. Przejazd 30 km zajmuje nam godzinę, po drodze stajemy w małej miejscowości aby kupić bagietki na kolację. Po piątej jesteśmy w porcie, znajdujemy agencję i zaczynamy przejmowanie jachtu. Procedura jest dość szczegółowa, lista rzeczy do sprawdzenia jest długa, bez pomocy miejscowych się nie obejdzie. W końcu jednak jacht odbieramy i pakujemy swoje klamoty do środka. Jacht jest duży i dobrze utrzymany. Ma wszystko co jest nam potrzebne, dwa prysznice z ciepłą wodą, lodówkę, oraz duże wygodne kabiny. Wieczorem zasiadamy do wspólnej kolacji i w miarę wcześnie idziemy spać, trzeba odespać przejechane kilometry.

Niedziela, 11 września

Wstałem rano przed siódmą, i z pomocą Marka oraz Gerarda przeparkowaliśmy jacht do stacji paliw. Niestety, w niedzielę stacja jest otwarta dopiero od dziewiątej, więc chwilę poczekamy, tymczasem zrobimy sobie śniadanko. Zapowiada się piękna, słoneczna pogoda. Po zatankowaniu paliwa na full, na koszt armatora, po raz pierwszy wychodzimy na morze. Pierwsze stawianie żagli idzie nam bez problemów, wszystko działa bez niespodzianek, jacht płynie doskonale, robiąc ponad 6 kn przy wietrze 3B. Płyniemy bajdewindem w stronę włoskiej wyspy Capraia, całkiem niedaleko, jakieś 20 mil, w sam raz na rozgrzewkę pierwszego dnia pływania. Wyspa szybko się zbliża, gdy mijamy cypel, skręcamy na północny wschód i z wiatrem płyniemy do portu. Płyniemy wzdłuż skalistego brzegu podziwiając niezwykłe formacje skał w różnych kolorach, od bieli do intensywnej czerwieni, wzajemnie przeplatające się pofałdowane i wypiętrzone warstwy. W porcie stajemy o pierwszej po południu, bez trudu znajduje się dla nas wolne miejsce, nic dziwnego, zważywszy, że postój kosztuje tutaj aż 95 Euro. Robimy obiad, super żarcie przygotowane przez Pawła i Gosię wszystkim wyśmienicie smakuje. Najedzeni idziemy na piwo do portowej knajpy, na tej wyspie piwo kosztuje 6 Euro a do tego jest co najwyżej przeciętne w smaku. Na dodatek toalety i prysznice są płatne osobno i otwarte tylko w wyznaczonych godzinach. Tak samo jest z wodą na kei, dostępna jest tylko rano i wieczorem. Marny i drogi jest ten porcik. Zrzucamy ponton na wodę i płyniemy się wykapać na ładne kąpielisko znajdujące się na lewo przed wejściem do portu. Kobiety idą na spacer drogą do tej samej zatoczki, spotykamy się z nimi na miejscu. Po kąpieli w błękitnej i ciepłej wodzie, połączonej z podziwianiem ryb pływających przy brzegu, spacerujemy po okolicy podziwiając krajobrazy. Wracamy na jacht już po zachodzie słońca. Wieczorem zaczynamy imprezę na jachcie, a o północy idziemy spać, zmęczeni po dniu pełnym wrażeń.

Poniedziałek, 12 września

Wstałem już o 7 rano, dzisiaj poranną toaletę zrobimy na jachcie, bo w naszym drogim porcie toalety są czynne tylko w wyznaczonych godzinach, czyli po 8 ramo. Można ewentualnie iść do baru, jak poradzono nam w kapitanacie, ale po co? Mamy dość ciepłej wody a do dyspozycji dwa prysznice na jachcie. Nic już tu po nas dzisiaj, wychodzimy po siódmej płynąc na silniku i starając się nie budzić śpiącej części załogi. Zaraz za wyjściem z portu, za cyplem u wejścia do zatoki, wyłączam silnik. Zapowiada się piękna pogoda, nawet z pewną nadzieją na silniejszy wiatr. Na razie mamy marny wiatr w pysk, halsujemy się robiąc tylko 3 kn. Załoga powoli budzi się do życia, zaczynamy leniwie celebrować śniadanie na pokładzie, zabijając czas rozmową. W południe wiatr całkiem nam osłabł, zrzucamy więc foka i idziemy na diselgrocie dokładnie pod wiatr. Na żaglu mniej nas kołysze na drobnej fali, dzięki temu, jak na razie, nikt nie miał nawet cienia morskiej choroby. Morze jest gładkie, jest to niewątpliwa zaleta bezwietrznej pogody, jednak z drugiej strony popływało by się nieco ostrzej... Upał panuje na pokładzie, lekki wiaterek niewiele pomaga i nie przynosi ulgi. Senna atmosfera zachęca do południowej drzemki. Silnik mruczy na małych obrotach, jacht sunie 4-5 kn w stronę południowej strony Elby. Około czwartej po południu jesteśmy przy wejściu do zatoki Di Campio, po lewej stronie stoją na kotwicy naprawdę bogato wypasione duże jachty, reszta jachtów kotwiczy przed wejściem do małego portu, na wprost plaży. W porcie nie widać masztów, więc niewiele się zastanawiając, robimy to co inni i stajemy na kotwicy pomiędzy plażą a portem. Szybko zrzucamy ponton na wodę. Świeci słońce, robimy obiad a ekipa desantowa jedzie na brzeg po zakupy. Ręczniak zapewnia nam łączność, przydaje się, bo oczywiście już po naszym odpłynięciu pojawiają cię nowe potrzeby zakupowe, a to makaron, a to owoce. Po doskonałym obiedzie kąpiemy się schodząc do wody wprost z jachtu, można z łatwością dopłynąć wpław na dużą piaszczystą plażę. Bajka. Słońce, plaża, piękne romantyczne widoki. Zapada wieczór, zamykamy jacht i wszyscy jedziemy na brzeg. Duży ponton z twardym dnem i z fabrycznie nowym dość mocnym silnikiem sprawuje się doskonale, po chwili wszyscy spacerujemy już po porcie. Wszystkie knajpy są otwarte i pełne turystów, uliczki pełne są ludzi, widać, że życie toczy się tutaj dopiero po zmroku. Siadamy w barze nad brzegiem zatoki, zamawiamy porto, lody, soki. Widok na zatokę, szeroką plażę i jachty stojące na kotwicy przed plażą jest bajkowy. Z jednej strony światła miasta, a od strony wody ogromy, jasny księżyc w pełni, który oświetla okoliczne wzgórza i kładzie srebrne refleksy na delikatnie zmarszczonej wodzie. Do tego światła kotwiczne na masztach i jaskrawo oświetlona warowna wieża górująca nad wejściem do portu dopełnia ten wprost kiczowaty widoczek. Jeszcze tylko romantyczny spacer po plaży i wracamy na jacht. Dzisiaj mamy w planie długi nocny przelot do Porto Vecchio, dzielimy się więc na dwie wachty i przed północą podnosimy kotwicę.

Wtorek, 13 września

Wypływamy z zatoki mijając zakotwiczone super jachty z niebotycznymi masztami, oświetlone jak choinki. Księżyc w pełni świeci tak jasno, że można by czytać gazetę. Na dodatek jest ciepło i wprost szkoda spać w takiej chwili. Piękne niebo rozciąga się nad naszymi głowami, wokół jachtu spokojna woda a lekki wiaterek niesie nas do celu. Chwilę cieszymy się wszyscy niesamowitym klimatem nocnego pływania, potem wszyscy idą spać, zostaje na pokładzie tylko wachta. Łagodny wiatr początkowo niosący nas do celu, zaczyna stopniowo słabnąć i kręcić. Płyniemy coraz wolniej, żagle łopoczą i hałasują, w końcu o drugiej w nocy poddaję się, zwijamy foka i ruszamy dalej na silniku. Do zmiany wachty nic się nie dzieje, jedynie pojawia się sporo wycieczkowców płynących w różne strony i oświetlonych rzęsiście. Budzę Gerarda oraz Pawła a sam idę spać. Przed szóstą obudził mnie Gerard, wychyliłem się z zejściówki, widzę że wieje lekki wiatr z prawej burty, w sam raz na bezstresowe pływanie po nocy. Gerard z Pawłem postawili już wcześniej foka, więc na całkiem formalne pytanie z ich strony czy odstawić silnik, odpowiadam w jedyny możliwy sposób, że oczywiście tak! Z radością, że zapadła w końcu cisza, zwalam się na koję by chwilę jeszcze pospać. Miarowy plusk wody natychmiast mnie usypia. Wstałem o 8 rano, raczej niewyspany, wyszedłem na pokład, na niebie widać nieco porannych chmurek i panuje bardzo przyjemny poranny chłodek. Nieco po nocy zgłodniałem, więc zabieram się do robienia kawy i herbaty. Wyciągam z lodówki coś do jedzenia, chleb, serek, łososia w puszcze i rozkładam na stoliku. Jacht tymczasem jedzie na autopilocie powoli, pchany słabym wiatrem. Zabieramy się do śniadania na pokładzie. Coraz więcej osób pojawia się na śniadaniu, które przeciąga się do dziesiątej, jacht delikatnie kołysze się na fali, po prawej widać brzegi Korsyki a po lewej całkowicie puste morze. Nikogo nie ma na wodzie, żadnych statków, jachtów czy promów. Powoli płynie czas, słońce świeci coraz mocniej, zwijamy foka i jedziemy na silniku, wiatru prawie nie ma, a my mamy w planie po południu dotoczyć się do celu. Cześć załogi śpi, inni grają na pokładzie, pija kawę i opalają się. Czas mija sobie leniwie. Słońce praży, wiatru nie ma, więc w południe stajemy w dryf, mamy ochotę się wykąpać. Głębokość według mapy to 500 metrów, a woda o szafirowym kolorze jest idealnie przeźroczysta i ciepła. Prawie wszyscy lądują w wodzie. Po pół godzinie zbieramy się do dalszej drogi, przed nami jeszcze dwie godziny jazdy na silniku, bo wiatr zdechł całkowicie. Powoli na silniku toczymy się w kierunku Porto Vecchio. Po prawej otwiera się szerokie wejście do zatoki, pojawiają się na wodzie jachty i motorówki. Widać, że zbliżamy się do portu. O piątej po południu wpływamy do portu jachtowego znajdującego się na wprost starówki, bez trudu znajdujemy miejsce dla siebie. W kapitanacie płacę za postój tylko 48 Euro, jest w tym wliczona woda, prąd, prysznice, oraz internet bezprzewodowy. Zupełnie przyzwoita cena. Wieczorem idziemy do miasta. Stare centrum góruje na zatoką, mury cytadeli otaczają stare uliczki pełne restauracji i barów. Po okolicy kręci się tłum turystów. Znajdujemy sobie miejsce i siadamy przy porto i piwie. Zadowoleni i w doskonałych humorach wracamy na jacht przed północą.

Środa, 14 września

Rano wstajemy późno, nie spieszy nam się, dzisiaj płyniemy na Sardynię. Rzut oka na wskaźnik poziomu paliwa wywołuje we mnie niepokój, w ciągu nocy straciliśmy 1/4 ilości paliwa, zaglądam do silnika i zęzy zobaczyć co się stało i sprawdza się najgorszy scenariusz, zęza jest pełna ropy. Ropa wylewa nam się ze zbiornika! Dzwonię do armatora, po opisaniu sytuacji obiecują wymienić zbiornik jutro rano. Tymczasem przyślą kogoś do usunięcia ropy która już się wylała. Tak wiec czeka nas tutaj nie planowany dzień postoju. Nie marnujemy czasu, załoga po śniadaniu wsiada na ponton i jedzie na plażę. Wracają przed czwartą. Tymczasem ropy nadal ubywa ze zbiornika. Przeparkowałem jacht obok, do stacji paliw, przyjechał pracownik z pompą i beczką, odpompował ropę z zęzy i większość ropy ze zbiornika paliwa. Widać jednak, że ropa dalej wycieka. Wracamy na swoje stare miejsce i jemy obiad. Wieczorem robi się chłodniej, Paweł gotuje w winie ogromny gar małży kupionych dzisiaj rano w sklepie rybnym. Są wyśmienite, wszyscy zajadają się małżami i popijają lokalne wino. Impreza rozkręca się doskonale, z radia lecą szanty, wszyscy świetnie się bawią do późna. Pomimo poważnej awarii w doskonałych humorach idziemy spać, sam nie wiem kiedy.

Czwartek, 15 września

Wstałem, o dziwo, w dobrej formie około ósmej rano. Po śniadaniu część załogi idzie na zakupy, ja zostaję na jachcie i czekam na serwis. Tymczasem do portu przyjechał Tomek z rodziną, są akurat teraz na wyspie na wakacjach i wstąpili nas odwiedzić. Nie mogę jednak nim się zająć, ponieważ chwilę potem rozpoczyna się naprawa zbiornika paliwa. Z niewielkim opóźnieniem przyjeżdża serwisant i przywozi nowy zbiornik paliwa. Wymiana idzie bardzo sprawnie, już po godzinie jacht jest oczyszczony z resztek ropy a zbiornik wymieniony na nowy. Jeszcze tylko wlewamy paliwo z kanistra do nowego zbiornika i jedziemy na pompę nalać paliwa do pełna. Firma stanęła na wysokości zadania, bardzo poważna awaria została szybko i sprawnie usunięta. Nowy zbiornik został statkiem ściągnięty na Korsykę. Jest południe, nie zwlekamy, żegnamy Porto Vecchio i zaraz po zabraniu nowego paliwa wychodzimy z portu. Pogoda jest doskonała, wieje lekki, korzystny wiaterek. Stawiamy żagle i płyniemy na Sardynię. Świeci słońce, na niebie żadnej chmurki, wiatr na wodzie daje nam przyjemny chłodek, jednym słowem przed nami wspaniały dzień żeglowania, dzisiaj mamy 30 mil do przepłynięcia. Płyniemy bajdewindem, czasem półwiatrem, niekiedy pomagając sobie silnikiem, ponieważ po południu wiatr słabnie. Mijamy malownicze skały w cieśninie Bonifacio, robimy zdjęcia, podziwiamy krajobrazy i odpoczywamy. Obiad jemy na wodzie pod żaglami. Po siódmej wieczorem stajemy w zatoce na północnym wybrzeżu Sardynii. Jesteśmy tutaj zupełnie sami, po rzuceniu kotwicy wszyscy wskakują do wody. Następnie siadamy na pokładzie do wspólnej kolacji, która to kończy się przed północą. Dzień był pełen wrażeń, wszyscy potrzebujemy dzisiaj nieco odpoczynku.

Piątek, 16 września

W środku nocy budzi mnie gwałtowne kołysanie i wywołane kołysaniem trzaskanie drzwiami i brzęk kubków. Wyskakuję na pokład zobaczyć co się dzieje, na idealnie spokojnej tafli rozchodzą się fale, najwidoczniej gdzieś w ciemnościach przepłynęła motorówka. Rzucam jeszcze okiem na nawigację i ustawiony alarm kotwiczny i uspokojony panującą absolutna ciszą idę spać. Wstałem przed wschodem słońca, wyszedłem na pokład, wokoło jachtu w kryształowej wodzie kłębi się ogromne stado ryb. Rzuciłem im kilka kawałków sera, woda się zakotłowała, chciały się pozabijać. Było ich tyle i pływały tak blisko, że miałem wrażenie iż mogę je wybierać z wody wiaderkiem. Zawołałem Ewę, chodź i zobacz. Po śniadaniu na pokładzie zaczynamy kąpanie. Wspaniała, kryształowa woda nadal pełna jest ryb. Dookoła jachtu widać piaszczyste dno przetykane kępami trawy i niewielkimi głazami. Stoimy na 6 metrach, razem z Ewą i Markiem płyniemy do brzegu. W głębi zatoki widać groblę i piasek plaży. Wychodzimy na brzeg i po drugiej stronie grobli otwiera się widok na następną zatokę, z tamtej strony grobli znajduje się plaża miejska, już jest pełna ludzi, wciąż parkują na parkingu obok niej nowe samochody, jest bar na plaży, leżaki, parasole i tłumy ludzi. Chwilę spacerujemy a następnie wracamy wpław na jacht. Przed południem podnosimy kotwicę i płyniemy w stronę Bonifacio. Lekki wiaterek niesie nas bajdewindem prawego halsu prosto na drugą stronę cieśniny Bonifacio. Nad nami niebo bez jednej chmurki, morze jest gładkie jak stół, wiatr z morza chroni nas przed upałem. Żegnamy Sardynię i wracamy na Korsykę, mamy do przepłynięcia tylko 10 mil od Sardynii. W dziesięciostopniowej skali przyjemności z jachtingu sięgamy dzisiaj dwunastego stopnia. Mijają nas inne jachty, piękny drewniany szkuner i małe statki wycieczkowe. Płyniemy wzdłuż wysokiego, białego klifu Bonifacio podziwiając urzekająca panoramę domków wiszących nad morzem. Wszyscy robią zdjęcia. Mijamy wejście do portu i płyniemy najpierw do zatoczki widocznej obok. Sprawnie stajemy na kotwicy obok innych jachtów, zrzucamy do wody ponton, wyciągamy płetwy, maski, rurki i zaczynamy już drugą dzisiaj kąpiel. Woda jest szafirowa, pod nami widać łachy piasku, ławica ryb nieco mniejsza niż rano, ale widać jak znowu zbierają się pod kadłubem. Zrzuciliśmy ponton na wodę, chcemy wpłynąć nim do groty, którą widzieliśmy niedaleko wejścia do portu. Po kąpieli podnosimy kotwicę i płyniemy w kierunku leżącego tuż obok portu Bonifacio. Staję w dryfie obok wejścia do upatrzonej groty, w dwóch grupach płyniemy pontonem zobaczyć to popularne miejsce. Wąskim wejściem wpływa się do środka, wewnątrz zaskakuje mnie ogromna przestrzeń z otwartym sklepieniem w górze. Grota sprawia niesamowite wrażenie, potęgowane przez katedralne echo oraz błękitną wodę. Aby dostać się pontonem do środka należy stać w kolejce statków wycieczkowych i innych łodzi. Jacht tymczasem stoi w dryfie na silniku i czeka na powrót pontonu, w tym miejscu nie da się stanąć na kotwicy. Po tej krótkiej wycieczce wpływamy do portu Bonifacio, Wspaniałe wysokie skały po obu stronach zatoki błyszczą bielą w popołudniowym słońcu. Bez trudu znajdujemy wole miejsce przy miejskiej kei i stajemy rufa do pomostu. Po chwili zjawia się obsługa portu, cena za postój z prądem i wodą wynosi tylko 55 Euro. Pomagamy stanąć obok nas parze Francuzów, proponujemy cumowanie do nas burtą, sympatyczne małżeństwo odwdzięcza się rozmową. Widać, że znają okolice więc wypytuje ich o ciekawe miejsca i porty warte odwiedzenia. Zjadamy na obiad kalmary i idziemy zwiedzać stare miasto. Widoki zapierają dech w piersi, już wiem, że jutro rano przyjdziemy tu znowu. Wracamy na jacht zmęczeni bieganiem po mieście w górę i w dół, jeszcze tylko wypijemy po piwie i idziemy spać. Ten dzień był naprawdę bardzo długi.

Sobota, 17 września

Głośna muzyka z knajpy na brzegu tylko nieco została ściszona po północy, skończyły się balety chyba dopiero o drugiej. Potem jeszcze głośna awantura obudziła wszystkich w porcie i nastała nareszcie cisza. Tak wygląda wakacyjna noc w samym środku portu, przy pomostach na wprost knajp i barów. Rano wstałem przed ósmą, nad nami błękitne niebo bez chmur. Wstało słońce i grzeje coraz silniej, już po ósmej grzeje wystarczająco mocno, że wolimy jeść śniadanie w środku. Po śniadaniu idziemy jeszcze raz na stare miasto. Świeci słońce i na niebie nie ma nawet chmurki, żar leje się z nieba. Ledwie udało się dotrzeć na koniec miasta i zrobić parę zdjęć z klifu. Najbardziej wytrwali schodzą schodami króla Aragonii wykutymi w miękkim klifie. 187 stopni prowadzi w dół do galerii na wysokości około 10 m nad poziomem morza. Widoki są wspaniałe, ale zejście i wyjście wyciska z nas ostatnie poty. Słusznie nazywają Bonifacio najpiękniejszym portem Morza Śródziemnego. W południe wychodzimy z portu Bonifacio i płyniemy do Ajaccio. Wyjście z portu jest samo w sobie uczą dla oczu, po prawej i lewej wysokie klify wiszą nad wodą, p płynąc powoli mijamy starte miasto i wychodzimy w morze. Wiatr mamy w pysk, idziemy na silniku, czasem stawiamy żagle. W zatoce Tizzano stajemy na kotwicy aby zjeść obiad i popływać. Pod nami widać biały piasek na dnie, morze ma nieprawdopodobny kolor w słońcu, woda jest pełna ryb. Oczywiście kąpiemy się, płyniemy do brzegu i co zaskakujące, karmimy ryby z ręki żółtym serem. Ryby, których jest tu mnóstwo, zachowują się jak u nas gołębie, są płochliwe i nieśmiałe ale czasem odważniejsza porywa jakiś kąsek. Wieczorem dalej jedziemy czasem na silniku, a czasem na żaglach. Wieczorem podziwiamy zachód słońca, wydaje się, że zapada znacznie szybciej niż u nas. Po zmroku robi się naprawdę ciemno. Pojawia się nad nami piękne, gwiaździste niebo, widać wyraźnie wielki wóz i drogę mleczną. Nie ma księżyca, żadnych świateł, żadnej łuny od miasta i nic nie przeszkadza nam oglądać gwiazd. Chwile spokojnej jazdy na żaglach w ciszy i po spokojnym morzu są magiczne i urokliwe. Cała załoga na pokładzie zachwyca się widokiem nocnego nieba i nikt nie ma zamiaru iść spać.

Niedziela, 18 września

Jest ciemna noc, gdy wpływamy do zatoki Ajaccio. Na brzegu widać kolorowe reklamy i jasno oświetlone domy dużego miasta. Jadąc powoli na silniku mijamy stary port, płyniemy wytrwale do samego końca zatoki. Z ciemności jak duchy wyłaniają się stojące na kotwicy jachty i statki, mijam je slalomem. Na szczęście są dobrze widoczne na tle rzęsiście oświetlonego nabrzeża. Stary port admiralicji, gdzie czeka na nas Maciek i Iwona, ma od zewnętrznej strony falochronu zabudowane nowe nabrzeże, podejście jest więc więcej niż proste, jedyną trudnością jest brak mooringów. Tutaj staje się cumując dziób do boi. W zamieszaniu i ciemności oczywiście nasza cuma dziobowa okazuje się za krótka i cumujemy jadąc na trzy razy tam i z powrotem, kolejno przedłużając wciąż z krótką cumę dziobową. Po północy jesteśmy już zacumowani i podłączeni do prądu. Maciek z Iwoną pakują się na jacht, częstujemy ich kolacją i witamy po staropolsku. Parę drinków na przywitanie i idziemy spać, nowa załoga jest zmęczona po długiej podróży więc za długo nie możemy imprezować. Rano wstajemy o ósmej, wita mnie na pomoście obsługa mariny, mimo, że jest niedziela, to ktoś się nami zajmuje. Po śniadaniu idę do kapitanatu zapłacić za postój. Jest święto, nie działa w kapitanacie kasa fiskalna i dlatego, po miłej rozmowie, ustalamy, że będziemy stać bezpłatnie, wizja wysyłania faktury do Polski jest jak widać wystarczająco zniechęcająca. Przydaje się znajomość francuskiego, zarobiłem pięćdziesiąt Euro dzięki umiejętności negocjacji. Po śniadaniu idziemy wszyscy razem zwiedzać Ajaccio, przez centrum miasta maszerujemy prosto do cytadeli. Niestety, nie można jej zwiedzać, udajemy się więc pod dom rodzinny Napoleona, a ponieważ właśnie został otwarty dla zwiedzających, wchodzimy do środka. Następnie idziemy do muzeum sztuki, nie mamy zbyt wiele czasu, przelatujemy przez sale z obrazami, a na koniec zwiedzamy bibliotekę, gdzie mieści się duży księgozbiór. Sala biblioteki wygląda pięknie i zaskakuje oryginalnym klimatem oraz zapachem starych książek. Niestety nie możemy przeglądać znajdujących się tutaj skarbów, w niedzielę nie ma bibliotekarza zajmującego się pokazywaniem książek. Dzisiaj są znowu małże na obiad, przygotowane w białym winie smakują doskonale. Po obiedzie kawa i pamiątkowe zdjęcie, pora już na nas, musimy się zbierać do dalszej drogi. Z bólem serca żegnamy wysiadających dzisiaj Gerarda i Agatę. Po pierwszej po południu odcumowujemy jacht i płyniemy do Cargese. Płyniemy przez przesmyk, uważnie nawigując pomiędzy skałami, świeci słońce, jest gorąco. Jednak z prognozy pogody wiem, że czeka nas zmiana. I rzeczywiście, stopniowo pojawia się na niebie coraz więcej chmur, o czwartej leje pierwszy deszcz. Wiatr tężeje, jacht płynie 8 węzłów pod pełnymi żaglami. Spieszymy się, aby przed wieczorem i przed przewidywanym w prognozie załamaniem pogody dotrzeć do portu Cargese. Sine niebo wisi nad nami, niesie nas korzystny półwiatr, jacht pięknie płynie w przechyle, nareszcie pokazując swoją prawdziwie żeglarską naturę. Na horyzoncie widać przelatujące szkwały, obok nas przechodzi trąba powietrzna zasysając wodę i formując słup białej, spienionej wody. Mimo groźnie wyglądającego morza wiatr jednak nie przekracza 20 kn i morze także nie zdążyło się jeszcze rozfalować. Jesteśmy już niedaleko. Zgłaszam się przez radio do mariny, kapitanat odpowiada, że jest dla nas miejsce, będą na nas czekać. Widzę jacht wchodzący do portu przed nami, potem okazało się, że to nasi znajomi Francuzi poznani w Bonifacio. Wchodzimy do małego portu, na zboczu ponad portem góruje kamienne miasteczko, wewnątrz stoi tylko kilka jachtów. Cumujemy dziobem, tak jak wszyscy. Ledwo stanęliśmy, znowu spada na nas ulewny deszcz. Robimy obiad, niebo jest nadal sine i wieje coraz bardziej porywisty wiatr. W przerwie pomiędzy ulewami idę do kapitanatu zapłacić za postój. Zasiadamy do brydża, zapominając o świecie rozgrywamy partię za partią aż do północy.

Poniedziałek, 19 września

Wiatr wyje całą noc, szarpiąc jachtem, liny skrzypią, a z pokładu dochodzą dziwnie niepokojące odgłosy. Nad ranem zmuszają mnie nawet do wyjścia na pokład, wszystko jest jednak w porządku, możemy więc spać dalej. Wstajemy dzisiaj późno, wiemy, że raczej szybko nie wypłyniemy. Po śniadaniu idziemy zwiedzać Cargese. Miasteczko jest malowniczo rozłożone na wzgórzu ponad portem, po krótkim podejściu stromą drogą jesteśmy w centrum. Cargese niegdyś zamieszkiwała społeczność prawosławna, w miasteczku jest pięknie odnowiony kościół prawosławny, w środku znajduje się sporo ikon i kolorowy ikonostas. W centrum miasteczka zasiadamy na kawę, piwo i świeżutkie, jeszcze ciepłe francuskie rogaliki, następnie zdobywamy z marszu okoliczne wzgórze. Widoki na morze i góry są piękne, jednak porywisty wiatr szybko nas ze szczytu przegania. Schodzimy w dół na widoczna z daleka, szeroką piaszczystą plażę. Miejsce jest piękne i puste, biały piasek, leżaki, parasole, bary. Ogromne spienione grzywacze załamują się przy brzegu, a wiatr od morza do lądu niesie wprost na nas mgłę słonej wody. Po chwili poświęconej na odpoczynek i robienie zdjęć wracamy do miasteczka, schodzimy do portu i wracamy na jacht. Pogoda się po południu wyraźnie poprawia, jest coraz mniej chmur i świeci słońce, jednak wiatr nie odpuszcza, a na morzu jest co najmniej 6B. Zostajemy więc na kolejną noc w małym porcie Cargese.

Wtorek, 20 września

Wstałem rano o świcie, wyszedłem na falochron i na wschodzie widzę piękny, krwawy wschód słońca. Morze jest nadal wzburzone, więc nie spieszy mi się do wyjścia. Wracam do koi dospać sobie chwilę. Wstaję po siódmej, czekam na otwarcie kapitanatu aby uiścić opłatę za dodatkową noc postoju, kręcę się obok jachtu czekając na oznaki życia na końcu falochronu. W końcu widzę, że otwarto kapitanat, szybko załatwiam formalności w biurze i wracam na jacht. Tymczasem wszyscy już wstali i zabierają się za robienie śniadania. Nie zwlekając i nie czekając na śniadanie odcumowujemy i wychodzimy w morze o ósmej rano. Świeci słońce i wieje umiarkowany watr, fale natomiast mają 3-4 metry, stawiamy grota na drugim refie i zrefowanego solidnie foka. Wiatr mamy w pysk, w takich warunkach halsowanie się trwało by wieczność więc idziemy na żaglach i z silnikiem. Wybrane żagle łagodzą kołysanie, jednak wysoka martwa fala po sztormie nieźle czasami nami ciska. O dziwo nikt nie choruje, widać załoga zaprawiła się w pływaniu przez ostatni tydzień. Halsujemy uparcie pod wiatr do Girolaty, pływa się wspaniale, pierwszy raz na tym rejsie bujamy się na sporej fali i przyzwoitym wietrze 20-25 kn. Przepływamy obok majestatycznie wychodzących z wody czerwonych skał pokrytych roślinnością i wyrzeźbionych przez erozję w najdziwniejsze kształty. Po czterech godzinach wchodzimy do zatoki Girolata, i bardzo dobrze, bo już jesteśmy zmęczeni tym kołysaniem na rozhuśtanym wczorajszym sztormem morzu. Wypływa nam na spotkanie ponton z obsługą, odpowiadam na krótkie pytanie o długość i zanurzenie jachtu, potem z pomocą bosmana parkujemy na wskazanych nam bojach z dziobu i rufy. Jest jeszcze dość wczesne popołudnie, w zatoce jest pustawo, jednak do wieczora będą spływać jachty i katamarany i stopniowo zapełniać porcik. Podczas pływania zerwał nam się jeden z fałów lazy jack-a, reflina była za słabo wybrana i bom opadł, powiesił się na fale i go urwał. Nie jest to na szczęście problem, wystarczy go związać, trzeba jednak wejść na maszt. Wyciągamy ławeczkę bosmańską, wskakuję w uprząż i Marek z Pawłem wyciągają mnie do góry na fale grota. Akcja naprawy przebiega sprawnie, robię jeszcze pamiątkowe zdjęcia z góry i wracam na pokład. Jemy obiad na jachcie. Zatoka w której stoimy jest dzika, nie prowadzi tu lądem żadna droga. Jest kilka domków przylepionych do zbocza oraz malownicze ruiny zamku. Ogólnie widok na góry i morze jest wspaniały i niezwykle malowniczy. Płyniemy pontonem na brzeg zwiedzić okolicę. Na plaży jest mały sklepik, jakaś wypożyczalnia łódek, bar. Nieco dalej na zboczy jest restauracja z tarasem z widokiem wprost na morze. My natomiast wspinamy się na górę oddzielającą zatokę od morza, podziwiamy widoki i raczej szybko wracamy, bo w prażącym słońcu nie ma chętnych na dłuższe spacery po stromych kamienistych ścieżkach. Pontonem płyniemy na plażę obok aby się wykapać. Woda jest jednak po sztormie zmącona i zimna. Coraz więcej jachtów wpływa w zatokę, pojawiają się znajomi Francuzi poznani w Bonifacio. Przepływam obok nich i zapraszam ich wieczorem na wódkę. Wieczorem po kolacji zabieramy się za brydża gdy słyszymy pukanie do zejściówki, to przyjechali nasi znajomi. Przywieźli ze sobą butelkę wina ale oczywiście nie ma mowy o piciu wina, uczymy nowych przyjaciół picia żubrówki, najpierw solo a potem z sokiem jabłkowym. Nasi znajomi przyznają się do planów opłynięcia świata dookoła, mają zamiar za dwa lata wypłynąć i poświęcić na to pięć lat. Rozmowa toczy się gorąco i ciekawie w trzech językach, jednak czas płynie i nasi goście odpływają. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i wymieniamy adresy. Zrobiło się późno, ale nie na tyle by nie rozegrać partyjki brydża. Idziemy spać przed północą, jutro płyniemy do Calvi, mam nadzieję, że morze będzie już mniej rozfalowane niż dzisiaj.

Środa, 21 września

O ósmej rano jadę pontonem na brzeg po świeże bagietki do śniadania. Wstaje kolejny piękny, słoneczny dzień, niebo jest błękitne, widoki okolicznych wzgórz skąpanych w porannym słońcu są przepiękne. Kupuję bagietki w sklepie na plaży, wracam na jacht i jemy śniadanie. Machamy jeszcze na pożegnanie poznanej parze Francuzów i bez pośpiechu wypływamy z zatoki, płyniemy do rezerwatu Scandola ciągnąc za sobą ponton, którego nie chciało nam się zabrać na pokład. Zresztą będzie nam zaraz potrzebny. Kilka mil od zatoki Girolata okrążamy cypel, widzę wąskie przejście pomiędzy lądem a skałą tkwiącą w morzu, wszystkie mapy mówią, że da się tamtędy przejść, kieruję się więc na wąski przesmyk. Widoki na skały są fantastyczne, przejscie ekscytujące, przepływamy blisko, blisko.. wydaje się, że brzeg można dotknąć wyciągniętą ręką. Morze jest spokojne, jedynie niewysoka ale długa martwa fala łagodnie nas kołysze przypominając o minionym sztormie. Jeszcze tylko parę minut i kotwiczymy w jednej z zatoczek rezerwatu Scandola, na 15 m głębokości, jakieś 20-30 metrów od pionowego skalnego brzegu. Za nami widać małą kamienistą plażę, pod nami kłębią się ławice ryb. Szybko przebieramy się i wskakujemy do wody. Woda jest nieco zimniejsza niż kilka dni temu, wiatr ja dobrze wymieszał. Jednak nadal jak na nasze przyzwyczajenia jest cieplutka. Lądujemy na plaży, robimy zdjęcia i wracamy na jacht. Dzielimy się na dwa zespoły i jedziemy pontonem objazdowo zwiedzać skaliste wybrzeże. Zabieramy ręczniaka i aparaty fotograficzne, najpierw płyniemy wprost na druga stronę zatoki a następnie wracamy wzdłuż brzegu zaglądając do kolejnych grot, zatok, okrążając skały wystające z wody i oczywiście robiąc mnóstwo zdjęć. Czerwone skały porośnięte zieloną roślinnością, wspaniała błękitna woda w której widać dno na 15 metrów tworzą razem z granatem nieba zapierające dech w piersiach widoki. Wracamy na jacht, wycieczka zajęła nam godzinę. Druga połowa załogi jedzie oglądać skały a Ewa zabiera się za przygotowanie obiadu. Ja tymczasem wrzucam resztki jedzenia do wody, natychmiast woda się kotłuje od ryb walczących o smakowite kąski, wprost wyskakujących z błękitnej, przeźroczystej wody. Obiad jemy na pokładzie, jacht łagodnie kołysze się na wodzie, chłodzi nas delikatny zefirek. Podpływa do nas straż parku i pytają się, czy wiemy, że nie wolno tutaj nocować, odpowiadam im, że my tylko zwiedzamy i po południu odpływamy do Calvi, miło się żegnają i płyną do sąsiadów. O czwartej po południu z naprawdę wielkim żalem podnosimy kotwicę i odpływamy do Calvi. Girolata jest piękna a park Scandola wspaniały, mam nadzieją, że kiedyś jeszcze tu wrócimy. Nic nie wieje, morze jest gładkie jak stół więc jedziemy na silniku i autopilocie. Czas płynie leniwie, silnik mruczy kołysankę. Na niebie nie ma jednej chmurki, pogoda wraca więc jak widać do tutejszej normy. Już z oddali widać pięknie położone miasto. Wejścia do dużej, naturalnej zatoki strzeże od strony morza duża i groźnie wyglądająca cytadela, położona na skalistym półwyspie wcinającym się w morze. W zachodzącym słońcu widać wysokie mury a za nimi ściany i dachy domów. Wzdłuż brzegu widać domy miasta i port. O siódmej wieczorem cumujemy w marinie w Calvi, zamykamy jacht i idziemy na wieczorny spacer. Miasto w nocy pełne jest turystów, ulice są zatłoczone, a w restauracjach zajmujących każdy wolny skrawek placów i wąskich uliczek pełno jest klientów. Jest ciepło, a widoki na oświetlony port i nabrzeże pełne knajpek są bardzo romantyczne.

Czwartek, 22 września

Dzień zaczynam od wycieczki do kapitanatu w celu opłacenia postoju w Calvi i zdobycia kodu dostępu do sieci wifi. Wstaje piękny dzień, na niebie słonce wisi jeszcze niezbyt wysoko. Nie jest jeszcze bardzo upalnie, idziemy więc przejść się po mieście. Wspinamy się do górującej nad miastem cytadeli, położonej na półwyspie wcinającym się w morze. Z góry rozciąga się wspaniały widok na port i miasto z jednej strony, zatokę z błękitną wodą, oraz skaliste wybrzeże i bezmiar morza z drugiej. Spacerujemy po starym mieście poruszając się wąskimi uliczkami w miłym cieniu starych domów, szukamy domu w którym podobno urodził się Krzysztof Kolumb i robimy zdjęcie za zdjęciem. Schodzimy następnie w dół, do miasta i portu, po drodze robimy zakupy. Nad portem i zatoką co parę minut przelatuje nisko wojskowy transportowiec z którego wysypuje się kilku spadochroniarzy. To zapewne ćwiczenia drugiego regimentu legii cudzoziemskiej stacjonującego w Calvi. Uzupełniamy wodę i wychodzimy w morze. Widok na Calvi z wody jest jeszcze piękniejszy, wieje lekki wiaterek popychający na s baksztagiem w kierunku Saint Florent. Jacht płynie 6 kn pod pełnymi żaglami po spokojnym morzu a czas płynie nam leniwie w promieniach gorącego słońca. Nieco po południu kierujemy się w stronę plaży widocznej przed L’Ile-Rouse, mamy zamiar stanąć tam na kotwicy aby się wykapać. Stajemy przy piaszczystej plaży, biały piasek ciągnie się daleko w morze, stajemy na pięciu metrach wydając 15 m łańcucha. Słonce i biały piasek nadają kryształowej wodzie intensywną lazurową barwę. Kąpiemy się do woli wokół jachtu i płyniemy na plażę, na której widać mały bar, parasole, leżaki i niewielką grupę plażowiczów. Wzgórza dookoła, piękne morze, słońce i lekki wiaterek zachęcają do zostania tutaj jak najdłużej, niestety kiedyś trzeba ruszać dalej. Płyniemy wzdłuż zachodniego wybrzeża, wiatr stopniowo słabnie, przed piątą wieczorem szybkość spada nam poniżej 4 kn, więc silnik idzie w ruch. Chcemy być w porcie przed nocą. Na pokładzie syreny prężą ciało do słońca, reszta śpi albo czyta książkę. Z promieniami zachodzącego słońca cumujemy w porcie Saint Florent. Miasteczko malowniczo położone jest na końcu zatoki tworzącej naturalny port. Nie jest zbyt duże i podobno nazywane jest korsykańskim Saint-Tropez. Idziemy na spacer, uliczki są pełne knajpek i ludzi, jest jednak jak gdyby ciszej i pusto w porównaniu z Calvi czy Bonifacio. Nad portem oczywiście tradycyjnie góruje kamienna cytadela. Po powrocie na jacht urządzamy wieczór kapitański, świetne humory nam dopisują i impreza kończy się dobrze po północy.

Piątek, 23 września

Wstaje kolejny słoneczny dzień, wiatru zero, morze jak stół. Zaczynamy ostatni dzień pływania. Po śniadaniu poświęcamy godzinę na spacer po miasteczku, po drodze wstępuję do kapitanatu i kupujemy w baniakach korsykańskie wino od lokalnego producenta. Parę zdjęć na kamieniach nad morzem nie zajmuje dużo czasu i już po dziesiątej odcumowujemy od pomostu w porcie. Po drugiej stronie basenu podchodzimy do stacji paliw i dolewamy do zbiornika. O dziwo spaliliśmy tylko 50 litrów, cena 1,4 Euro za litr ropy też nie jest wysoka. W pełnym słońcu i przy bezchmurnym niebie wychodzimy w morze. Ani śladu wiatru, woda jest tak gładka, ze nie widać gdzie kończy się morze a gdzie zaczyna niebo. Płyniemy na północ, dzisiaj mamy 30 mil do Macinaggio. Na razie płyniemy pyrkajac na silniku w kierunku Nonza. Miasto zawieszone na strzelistej skale nad wodą wznosi się wysoko i groźnie ponad ciemnym bazaltowym klifem. Miejsce z bliska robi zdecydowanie większe wrażenie niż z oddali, nad brzegiem widać dużą, pustą plażę z kamyków o ciemnej, zielonej lub ciemnoszarej barwie. Plaża wygląda zupełnie inaczej niż inne piaszczyste plaże, postanawiamy się tutaj wykapać. Ustawiam jacht w dryf niedaleko brzegu, bo miejsce raczej nie nadaje się do kotwiczenia. Stoimy i kapiemy się, całkowicie bezwietrzna pogoda i morze płaskie jak stół zdecydowanie dzisiaj sprzyja kąpieli. Płyniemy dalej na silniku, po południu zaczyna wiać oczekiwany niecierpliwie wiatr, jednak raczej słaby i do tego prosto w pysk, na razie jedziemy na silniku na północ, aż na sam koniec wyspy. Dopłynęliśmy do końca Korsyki, postawiliśmy wszystkie żagle i przez godzinę cierpliwie bujaliśmy się na małej fali. W końcu stwierdziliśmy, że pora się wykąpać i na silniku podjechaliśmy do widocznej niedaleko dużej, piaszczystej plaży. Stanęliśmy na kotwicy dość daleko od brzegu, na głębokości 4 metrów. W dole pod nami widać było piaszczyste dno przeplatane kępami wodorostów i głazami, wydawało się być metr, nie więcej, pod nami. Popłynęliśmy wpław do brzegu. Długa piaszczysta plaża ciągnęła się daleko w głąb morza, my wylegując się na piasku i podziwiając bajkowe kolory morza oraz jacht w oddali na tle skalistej wysepki, mięliśmy ochotę zostać tu na dłużej. Trzeba jednak wracać na jacht. Na jachcie zjedliśmy obiad na pokładzie, popijając doskonałym korsykańskim słodkim muskatem. Jest piąta, musimy się niestety zbierać do portu, umówiłem się na szóstą wieczorem na przekazanie jachtu. Po godzinie jazdy na silniku jesteśmy w porcie, w ten sposób domykamy pętlę wokół Korsyki. Na nabrzeżu już na nas czekają, cumujemy szybko i sprawnie, w ciągu zaledwie pół godziny jacht zostaje sprawdzony a kaucja odblokowana. Jedna stłuczona szklanka i wyłamany po złamaniu klucza zamek w zejściówce okazuje się nie być żadnym problemem dla armatora, taka postawa bardzo mnie cieszy. Wieczorem pakujemy się i jemy ostatnia wspólną kolację, jutro rano o siódmej wyjeżdżamy. Jeszcze tylko dopijamy ostatnią butelkę wina i wcześnie idziemy spać aby dobrze wyspać się przed drogą.

Sobota, 24 września

Jest jeszcze całkiem ciemno gdy wstajemy o szóstej rano. Pakujemy torby do samochodu stojącego przy burcie, przygotowujemy sobie kawę na drogę i o siódmej ruszamy w drogę do l’Ile Rousse, o jedenastej mamy prom do Nicei. Jedziemy drogą przez Bastię, następnie skręcamy w góry, Samochodem pniemy się krętą drogą w stronę przełęczy, droga jest wąska, bez poboczy i bardzo kręta, w pewnym momencie mijamy rozbity na poboczu samochód. Co chwilę wyprzedzamy rowerzystów lub wleczemy się powoli za innymi kierowcami nie mogąc ich wyprzedzić na tej krętej drodze. Zatrzymujemy się na chwilę na przełęczy, w tym miejscu rozciąga się widok na morze z obu stron wyspy. Następnie zjeżdżamy w dół drogą do Saint Florent, gdzie wcześniej staliśmy jachtem w porcie. Po małych zakupach ponownie wspinamy się drogą przez góry, po naszej prawej stronie rozciąga się pustynny i dziki krajobraz interioru. Mijamy kolejne góry i porośnięte krzakami doliny, następnie zjeżdżamy w dół i docieramy do lepszej nieco drogi, która doprowadza nas po dziesiątej do terminala promowego. Prom już czeka. Punktualnie odpływamy z Korsyki, piękna wyspa szybko oddala się za rufą i ginie za horyzontem. Czas na promie płynie sobie leniwie, w miarę oddalania się od wyspy pojawia się coraz więcej chmur. W pobliżu promu przepływają kilka razy delfiny, a w pewnym momencie pojawia się nawet wieloryb, jego widok wywołuje duże poruszenie na pokładzie, a prom wyraźnie omija go dużym łukiem. Gdy wpływamy do portu w Nicei, niebo jest już równo zakryte. Prom przegania syreną kilka osób pływających w portowym basenie, ciekawe jak wygląda duży prom z ich perspektywy? Jedziemy samochodem co Cannes, dzisiaj ma tam być zakończenie Regates Royales, mamy nadzieję zobaczyć parę pięknych jachtów. Na miejscu jesteśmy wieczorem, parkujemy i spacerem przez słynny nadmorski bulwar idziemy do portu. W zapadającym zmroku widać las drewnianych masztów i białe namioty i słychać głośna muzykę. Wzdłuż brzegu i pomostów stoją ustawione piękne stare jachty, niektóre ponad stuletnie, od małych, 10-cio metrowych, po duże 50-metrowe. W zatoce widać na kotwicy żaglowce w pełnej gali. Przy każdym jachcie stoi tabliczka z informacją o jachcie. Jachty są wypieszczone, zadbane, błyszczą lakierem, stalą, brązem i miedzią okuć, drewnianym osprzętem, tekowym drewnem i bielą żagli. Wszędzie pełno jest zwiedzających i fotografujących jachty ludzi. Szybko zapada zmrok ale impreza się nie kończy. Przed każdym z jachtów leżą buty załogi, na pokładach ludzie chodzą boso. Nic dziwnego, patrząc jak są utrzymane te cacka, nie wyobrażam sobie deptania ich buciorami z piachem. Wolno przemieszczamy się od jednego jachtu do drugiego wydając z siebie okrzyki zachwytu, niestety trzeba kiedyś wrócić do samochodu, w końcu jesteśmy w drodze do domu. Walczymy z pokusą przenocowania w Cannes, ale wracamy na parking i jedziemy dalej.

Niedziela, 25 września

Pogoda dopisuje, na drodze w nocy mały ruch więc rano dojeżdżamy do Wiednia. Jest piękna, słoneczna pogoda, więc dlaczego by nie zatrzymać się na mały spacer? Wjeżdżamy do samego centrum i parkujemy na parkingu pod informacją turystyczną. Dostajemy mapkę z trasą spaceru po centrum i do dzieła. Spacer w słoneczne przedpołudnie w centrum Wiednia okazał się doskonałym pomysłem. Jest ciepło, spokojnie, trochę turystów na ulicach, doskonała kawa, lody, piwo. Po południu ruszamy do Krakowa. Bez przeszkód jesteśmy o zmroku w domu. Zmęczeni drogą, ale było naprawdę warto.
TYP: a3
0 0
Komentarze
Uczestnicy rejsu


TYP: a2