Cyklady
Jacht |
|
Rodzaj rejsu | Turystyczny |
Kapitan / skipper | |
Liczba uczestników | 0 |
Region | Morze Egejskie |
Trasa | Alimos (Kalamaki) - Sunion - Korissia (wyspa Kea) - Vourkari - Grammata - Port Syros (Ermoupolis) - Naxos Marina - Vathy - Kamares (wyspa Sifnos) - Merihas (wyspa Kithnos) - Fikiada - Alimos (Kalamaki) |
Greckie wyspy, kolebka europejskiej cywilizacji, pyszne wino i wspaniałe widoki. Dwie łódki, relacja napisana razem z Kasią Kafel.
Z zimnej Polski w cieplejsze strony
Podążając za słowami, że Grecja to kolebka zachodniej cywilizacji i raj dla turystów postanowiliśmy to sprawdzić. Aby niedrogo dostać się do Aten zakupiliśmy kilka dni wcześniej bilety na LUX-BUS Kraków –Warszawa za 19 zł oraz - około trzech tygodni wcześniej - bilety lotnicze tanich linii lotniczych na trasie Warszawa Modlin – Ateny (za całe 350 zł w obie strony). LUX BUS zatrzymuje się na przystanku Marymont. Żeby dojechać na lotnisko - jako że była nas ósemka wynajęliśmy taksówkę, za przejazd zapłaciliśmy 120 zł. Nieźle jeśli podzieli się na całą grupę, dlatego na drogę powrotną również umówiliśmy się na transport.
Żegnając w październikowy, zimny wieczór Warszawę liczyliśmy, że stolica Grecji szykuje dla nas cieplejsze powitanie. Nie myliliśmy się, Ateny przywitały nas ciepłym powiewem miękkiego wiaterku i temperaturą oscylująca około 21 C mimo iż zegary wskazywały 22:50. Pomimo późnej godziny dostanie się z lotniska do mariny nie jest kłopotem. Bezpośrednio z lotniska do mariny Alimos (Kalamaki) można dojechać za 5€ expres busem o nr X96 (bilet można kupić w kiosku lub bezpośrednio u kierowcy). Wsiadamy do polskiego solarisa trochę po 23-ciej. O tej porze należy być czujnym aby nie przegapić docelowego przystanku. To co za dnia jest oczywiste nie zawsze nocą jest takie samo. Podróżując nocną porą linią X96 należy wziąć pod uwagę, iż nie na każdym przystanku autobus się zatrzymuje. My się zagapiliśmy i przejechaliśmy kilka przystanków dalej. Kolekcjonując przygody wsiadamy w tramwaj w przeciwnym kierunku i zmierzamy do przystanku „EDEM”, który znajduje się przy wejściu do mariny. Z naszego doświadczenia wiemy, że warto poprosić kierowcę aby dał znać gdzie należy wysiąść. Przejście z przystanku do mariny to jakieś 40 metrów, ale odszukanie jachtu może dołożyć nam dodatkowych metrów.
Resztę godzin nocnych przeznaczyliśmy na mocną integrację z grupą próbując miejscowego napoju bogów. Szlachetny napój jak i inne artykuły spożywcze można zakupić w pobliskim Carrefour Deli Express a dokonując zakupów możemy poprosić o dowóz do mariny, usługa jest bezpłatna.
Poranek był bolesny ale okalające ciała promienie słoneczne działały cudownie i łagodziły ból nieprzespanej nocy. Ranek ukazał nam wielkość mariny. Możemy stwierdzić, że posiada wszystko to czego żeglarzowi potrzeba. Na kei jest woda, prąd ale sanitarity i prysznice to słaby temat, o ciepłej wodzie trzeba zapomnieć. Po dopełnieniu wszelkich formalności z odbiorem jachtu (tu musimy podziękować armatorowi, a szczególności pani Nicoli za pełen profesjonalizm oraz za bardzo miłe powitanie) wypływamy ku przygodzie.
Dzień 1
Po śniadaniu klarujemy jacht i o godzinie 12 wychodzimy na silniku z mariny. W tym samym czasie marinę opuszczają również nasi koledzy, gdyż na podbój Cyklad wyruszyliśmy dość liczną grupą żeglarzy. Dwa jachty obierają kurs na wyspę Kea. Po drodze z poziomu morza zahaczamy o resztki Świątyni Posejdona na cyplu półwyspu Sunion. To najbardziej wysunięty na południe punkt Attyki a przy tym jedno z malowniczych zakątków Grecji . Załoga foci i chłonie ukazujące się piękno. Na jachcie panuje zadowolenie a rodząca się ciekawość przed tym co przed nami sprawia, iż nasze humory dopisują, jest śmiane. Jako pierwsi dobijamy po przepłynięciu 40Mm do Miasteczka Korissia – a raczej wioski rybackiej w dosłownym tego słowa znaczeniu z licznymi tawernami. Po ogarnięciu jachtu, siebie i zrobieniu rekonesansu tawern zapada jednogłośna decyzja, iż idziemy integrować się z drugim jachtem gdyż kilka ciał było nam obcych. W doborowym towarzystwie lokujemy nasze body w tawernie bardzo przyjaznego Greka. Integracja przy suto zastawionym miejscowymi smakołykami i trunkami stole przebiega znakomicie. Jako że integracja mocno weszła nam w krew postanawiamy poszerzyć znajomości z kolegami jachtu obok- Polakami, a może to oni mieli większe ciśnienie na poznanie nas? Któż to wie. Argument mieli większy i mocniejszy – 30 litrów miejscowego trunku. Co niektórzy wschód słońca zaliczyli już pierwszego dnia.
Marinę opuszczamy z przygodami a raczej z usterkami kotwicy.
Dzień 2
Mając na pokładzie wspaniałego człowieka w postaci Łucji już po pierwszym dniu wiedzieliśmy, że nie umrzemy z głodu i nie będziemy jechać tylko na kisielach. I tu Panowie powinni z czekoladkami udrzeć w podzięce. Bo nie ukrywam na pozostałe trzy panie nie mieli co liczyć – słabe na falach :O). Łucja już pierwszego dnia stanęła na wyżynach możliwości jachtowej kuchni. Zakupione od miejscowego świeżutkie (a przynajmniej taki miały wygląd) sardynki opieczone na oliwie i do tego miejscowy chleb maczany w oliwie były rajem dla podniebienia. Jednym słowem „miodzio”!
Rejs przebiega spokojnie, halsujemy nad wszystkim w pobliżu koła sterowego czuwa skipper Krzysiek. To w jego ręce powierzyliśmy jacht i nasze przeżycie na morzu. Lazurowe morze szumi i kołysze a dobiegająca dobra muzyka Lao Che wprowadza w dobry nastrój. Przy końcu trasy wiatr zmienia kierunek, na twarzowy niestety. A my ostatnie mile pokonujemy na disselgrocie.
Ermoupolis wita nas gwarem i grecką muzyką dobiegającą z knajpek przy kei. Jak na październik jest dość sporo jachtów a co za tym idzie i żeglarzy. Cała nasza ekipa wyrusza wieczorowa porą zakosztować greckiej sztuki. Greckimi uliczkami, stromymi schodami wspinamy się w górę. Na wzgórzu widnieje prawosławny kościół, który w gwiaździstą noc, podświetlony światłem reflektorów wydaja się być magiczny. Magii dopełnia dobiegający śpiew chóru. Ze wzgórz obserwujemy malowniczą zatokę. Jest fun. Gdy opuszczamy wyspę w pamięci pozostaje nam piękno plus jeden szczegół. Pełno dzikich kotów.
Dzień 3
Poranki bywają u nas trudne, toteż nigdy nie wychodzimy o ustalonej dnia wcześniejszego godzinie - byle bez spiny. Z godzinnym opóźnieniem wypływamy. Przed nami 29Mm na największa wyspę Cyklad, Naxos. Na jachcie panuje totalny chillout. Co jakiś czas urządzamy sobie pogaduchy. Wśród nas wyróżnia się jeden z kolegów - Kieru to dusza towarzystwa i balsam na uszy. On potrafi każdą sytuację sprowadzić aby było śmiane – takich ludzi oby jak najwięcej.
Powoli zbliżamy się do wyspy. Możemy się teraz przekonać naocznie czy jest tak jak piszą w przewodnikach. Otwierając co drugi dowiadujemy się, iż Naxos to największa i najbardziej zielona wyspa. Po dawce takiej informacji czekamy, żeby naszym oczom ukazała się wyspa z bujną roślinnością i pięknymi gajami cytrusowymi.
Popołudniową porą wyruszamy w miasto. Przemierzając kręte, wąskie uliczki pod oknami greckich domów delektujemy się zapachami obiadów, a także zapachem białej farby na elewacjach domów. W tych metrowych szerokościach uliczek jest też jakaś tajemnica a spotykane sklepiki z rękodziełem potęgują to „coś”. Powoli idziemy w stronę weneckiego zamku, który położony jest w górnej części miasta, w odległości krótkiego spaceru od nabrzeża. Ku naszemu zaskoczeniu na górze można się było załapać na film „Cassablanka” – pełny ekran i pełen romantyzm. Inną popularną budowlą, którą warto zobaczyć jest niedokończona świątynia poświecona bogowi Apollo – Portara.
Dzień kończymy zasiadając w miejscowej tawernie przy lokalnym piwku podejmując decyzje co dalej i dokąd. Kolejny dzień planujemy zostać na wyspie, wynająć miejscowy samochód i pooglądać te przewodnikowe bujne gaje. Poranek jednak zmusił nas do zmiany planów gdyż nastąpiło załamanie pogody.
Dzień 4
W środę rano w Naxos mieliśmy zrobić drobne zakupy spożywcze i znaleźć na wymianę butlę z gazem, ponieważ nam się kończyła. Po zejściu z kei udaliśmy się zgodnie ze wskazówkami miejscowych rybaków w lewo, następnie w pierwszą większą uliczkę w prawo. Po około 100 metrach po prawej stronie w sklepie spożywczym rzeczywiście można wymienić butle, ale akurat mieliśmy pecha i właściciel czekał na dostawę, która miała przyjść po południu. Niestety nie mogliśmy tyle czekać, bo przed nami jeszcze około 50 mil do Sifnos. No cóż, będziemy oszczędzać gaz. Wycieczka do sklepu nie poszła całkiem na marne, ponieważ w sklepiku były dostępne całe półki pysznego lokalnego wina, którym potem delektowaliśmy się w drodze.
Po wyjściu z mariny w Naxos skręciliśmy na południe w cieśninę między wyspami Paros i Naxos. Pogoda troszkę się popsuła i nie mieliśmy ochoty na kąpiel, więc pomknęliśmy prosto w kierunku Sifnos. Gdy dotarliśmy do wyspy wpłynęliśmy najpierw do zatoczki Vathi. Ponieważ było po sezonie, miejsce wyglądało sympatycznie, ale było opustoszałe, zabudowania opuszczone. Z locji wynikało, że przy brzegu jest dość płytko, a że wiało dość mocno postanowiliśmy znaleźć bezpieczniejsze miejsce na nocleg i popłynęliśmy dalej wzdłuż wyspy. Po przepłynięciu około 6 kolejnych mil dotarliśmy do miasteczka Kamares. W locji i na mapie były pewne rozbieżności co do głębokości przy kei nadbrzeżnej, za radą mieszkańca przybiliśmy longside przy kei promowej od strony zatoki (promy dobijały od drugiej strony).
Miasteczko jest niewielkie, ale bardzo urokliwe, z szeroką plażą, otoczone zewsząd górami. Po zjedzeniu owoców morza w lokalnej knajpce udaliśmy się jeszcze na wieczorny spacer do kościółka znajdującego się na zboczu po północnej stronie zatoki nad plażą.
Dzień 5
Rankiem postanowiliśmy wyskoczyć na górską wycieczkę. W porcie jest poglądowa mapa pieszych tras w okolicznych górach. Koło południa planowaliśmy wypłynąć w dalszą podróż, więc wybraliśmy odpowiednią trasę tak, abyśmy mogli wrócić po kilku godzinach. Szlak rozpoczynał się w południowo-wschodniej stronie miasteczka, dalej prowadził obok jaskini w skałach, potem dotarliśmy do opuszczonych zabudowań. Następnie skręciliśmy w prawo i doszliśmy do przełęczy, z której roztaczał się przepiękny widok na morze, zatokę i miasteczko. Po zejściu na dół wskoczyliśmy do wody na piaszczystej plaży, zjedliśmy lody i wyruszyliśmy w dalszą podróż w stronę wyspy Kithnos. Niestety niedługo po wyjściu pogoda zaczęła się psuć, koło Serifos przyszły mocniejsze podmuchy, za wyspą grzmiało i błyskała burza. Wiatr się wzmógł, zrefowaliśmy żagle, morze rozhuśtało się dość mocno. W załodze było parę osób, które były pierwszy raz na morzu, ale wszyscy znosili te warunki dzielnie. W porywach wiatr dochodził do 40 węzłów, co daje mocną ósemkę.
Zaczęło się ściemniać kiedy dotarliśmy do skały znajdującej się przy wejściu do Merichas. Po wejściu do zatoki fale uspokoiły się, ale i tak wiatr był dość silny i dopychający do kei. Bosman i znajomi z drugiej łódki polecili nam podejść longside do bocznej kei, ponieważ łódki stojące tyłem do kei miały duży problem z utrzymaniem się na kotwicy i istniało niebezpieczeństwo uderzenia w nocy o keję. Po bezpiecznym zacumowaniu łódki udaliśmy się na wieczorną kolację do miasteczka. Było tam sporo restauracji i kafejek, wybraliśmy ostatecznie tawernę Yalos-Byzantio. Decyzja okazała się trafna, ponieważ spotkaliśmy tu załogi z trzech innych polskich łódek i jedną ekipę estońską. Po wyśmienitym posiłku rozpoczęły się tańce na okolicznej uliczce, gospodarz puścił nam nawet Cykady na Cykladach Maanamu oraz oczywiście Greka Zorbę.
Dzień 6
Ponieważ na sobotę prognozy nie były najlepsze postanowiliśmy prosto z Kithnos płynąć z powrotem do Aten do mariny Alimos. W piątek również pogoda nas nie rozpieszczała, co prawda wiatr był spokojniejszy, ale mocno się zachmurzyło i ochłodziło. Postanowiliśmy po drodze zakręcić jeszcze kółeczko w zatoce Fikiadha, gdzie jest bardzo sympatyczne kotwicowisko. Piaszczysta mierzeja rozszerza się w duże skaliste zakończenie półwyspu, tworząc po obu stronach zatoczki, które są idealne do kotwicowania (można wybrać stronę postoju w zależności od kierunku wiatru). Zatoka szczególnie pięknie wygląda z lotu ptaka.
Dalej po przejściu pod wyspą Kea zaczął padać deszcz i padał już całą drogę, aż do Aten. Padało dość intensywnie, z tego, co usłyszeliśmy później w Atenach dowiedzieliśmy się, że ulewa spowodowała osunięcie się ziemi na Hydrze i spore zniszczenia. Widoczność była bardzo słaba i w takich warunkach po paru godzinach dotarliśmy do Aten. Ze względu na słabą pogodę w marinie było bardzo ciasno, nasze miejsce przy kei było zajęte przez inną łódkę i musieliśmy szukać gdzieś indziej. Ciężko było znaleźć wolną przestrzeń, w końcu pomimo protestów i pokrzykiwań z brzegu zacumowaliśmy jacht i zostawiliśmy właścicielowi przestawienie go w zarezerwowane miejsce, nie przejmując się awanturami wszczynanymi przez sąsiada.
Koniec
W sobotę rano umówiliśmy się z właścicielem na odbiór jachtu. I tutaj parę uwag. W naszym przypadku wszystko poszło sprawnie i bez problemów, ale znajomi, którzy pływali z nami na Bavarii 50 mieli mniej szczęścia. Po pierwsze zatankowali z cysterny poleconej im przez właściciela. Cena nie dość, że była wyższa niż nasza, to wyszło im dużo więcej paliwa niż zatankowaliśmy do naszej łódki. Dodatkowo nurek wykrył im jakieś ślady sieci rybackich na śrubie. Łódkę podniesiono na slipie, podobno były luzy na śrubie. W każdym razie kosztowało to prawie 500 EUR. Na szczęście mieliśmy wykupione ubezpieczenie kaucji i ubezpieczyciel (Proffman) po powrocie do kraju i przedstawieniu faktur dokumentujących naprawę zwrócił wszystkie koszty. Ale pewien niesmak pozostał. Na przyszłość nasza rada jest taka, żeby sprawdzać ceny w różnych cysternach i wybierać dostawcę z większej firmy. I oczywiście ubezpieczać kaucję.
Droga na lotnisko upłynęła spokojnie. Gdy czekaliśmy na autobus zatrzymały się przy nas taksówki, które i tak miały już zamówiony kurs na lotnisko i przewiozły nas w cenie biletu autobusowego. I w ten sposób zakończyliśmy nasz ogólnie bardzo udany rejs po Cykladach. Łódki czarterowaliśmy od agencji Charter Navigator z Polski, proces rezerwacji bezproblemowy i wsparcie podczas rejsu bardzo cenne.