TYP: a1

Chrzest morski pod patronatem Zlotu Próchno i Rdza

Chrzest morski pod patronatem Zlotu Próchno i Rdza
Jacht drewniany, mahoniowy opal - dwumasztowy jol liczący 13,9 m "Dunajec"
Rodzaj rejsuTurystyczny
Kapitan / skipperMikołaj Sońta
Liczba uczestników9
RegionMorze Bałtyckie
TrasaGórki Zachodnie – Hel – Mörbylånga – Kristianopel – Gdańsk – Jastarnia – Górki Zachodnie
Czerwiec 2011 - koniec kursu na żeglarza jachtowego. Stopień żeglarski uzyskany z powodzeniem. Niesamowita radość i chęć ochrzczenia świeżo upieczonego patentu. Tylko pytanie, gdzie? Dziwnym, żeby nie rzec, szczęśliwym trafem, na skrzynkę mailową dostaję wiadomość od zaprzyjaźnionego instruktora Mateusza z propozycją wzięcia udziału w corocznym zlocie jachtów z duszą Próchno i Rdza. Bez chwili zastanowienia, stwierdziłam natychmiast – jadę.

Mijały tygodnie, w tle załatwiania formalności związanych z wyjazdem trwało niecierpliwe odliczanie dni. W końcu nadszedł dzień 1 października. Nietrudno się domyślić - data rozpoczęcia naszej morskiej przygody. Trzy dzielne jachty - drewniany Dunajec oraz stalowe Freja i Mestwin - w piękne sobotnie popołudnie wyruszyły na otwarte morze z portu Górki Zachodnie, zostawiając szarą codzienność za plecami i ruszając w kierunku horyzontu. Warunki żeglarskie były znośnie, jak przystało na Morze Bałtyckie w październiku. Pogoda w dniu wyjścia z portu była do zaakceptowania. Siła wiatru wynosiła mniej więcej 3-4 B. Wzięliśmy kurs na szwedzką Olandię. Po drodze musieliśmy nieco zmodyfikować plan naszej podróży i zawinąć do portu na Helu (na jednym z jachtów padły sterociągi). W nocy usterka pomyślnie została naprawiona i wczesnym rankiem eskadra naszych żaglowców kontynuowała swoją podróż.

W poniedziałek późno w nocy byliśmy w małym szwedzkim porciku Mörbylånga. Ponieważ było już poza sezonem, działał tylko jeden prysznic połączony z wc. Kolejki z czasów PRL-u chowały się przy tym, co się działo tutaj (no może lekka przesada, ale było ostro, że tak powiem :)). Ni mniej, ni więcej, ale 38 osób pragnęło odświeżyć się po kilku dniach podróży. Jak słusznie zauważył jeden z załogantów „Dunajca”, było to zapewne skutkiem wyrachowanej polityki finansowej władz portu – bardziej się opłacało zostawić otwartą jedną łazienkę dla takich „szaleńców” jak my, niż utrzymywać bosmana poza sezonem.

Później wybraliśmy się na zwiedzanie. Nieduże prowincjonalne miasteczko urzekło nas piękną, kolorową architektura i zielenią. Na każdym kroku zdarzało się zobaczyć bajeczne domki z dość nietypowymi ozdobami. Największe wrażenie na nas wywarło jednak to, że Mörbylånga wydawała się być prawie bezludna. Tylko gdzieniegdzie poza naszą ekipą można było zobaczyć przedstawicieli miejscowej ludności. Najwidoczniej wszyscy porannym promem udali się do pracy do bliskiego Kalmaru. Oczywiście padły żarty typu: siedzą cicho po domach, bo widzieli polskie bandery na wchodzących do portu jachtach. Jeżeli nawet nasze przypuszczenia miały w sobie chociaż trochę prawdy, z całą pewnością zawiedliśmy mieszkańców, ponieważ wizyta nasza wcale nie nosiła charakteru „najazdu”. Port był dla nas tylko jednym z przystanków, by nabrać sił, przy okazji odświeżyć się i pod pełnymi żaglami wyruszyć w dalszą drogę.

Wieczorem tego samego dnia wzięliśmy kurs na południe Szwecji, a dokładnie miejscem docelowym był port Kristianopel. Wchodziliśmy do portu późno w nocy. I po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć jak w praktyce sprawują się nabieżniki. Być może u doświadczonych żeglarzy moje słowa wywołają uśmiech i lekkie zdumienie, ale poczułam niesamowitą radość na widok tych dwóch czerwonych trójkątów. „A - pomyślałam sobie – to tak, dziady, wyglądacie w praktyce!”. Nawiasem mówiąc pytanie o nabieżniki padło podczas mojego egzaminu teoretycznego. Stąd pewnie taka szczególna uwaga odnośnie tego znaku nawigacyjnego. Mestwin i Freja, a także płynący z nami towarzysko (również drewniany jak i nasz jacht ) „Gwarek”, już były przycumowane w porcie, a ich załoganci delektowali się urokami miejscowego przybrzeża (i nie tylko :)) przy zestawionych stołach. Truizmem jest stwierdzenie, że żeglarze to grupa wyjątkowych ludzi. Ale myślę, że nikomu nie zaszkodzi, jeżeli pozwolę sobie wspomnieć o tym jeszcze raz. Są to ludzie godni podziwu i obdarzenia dobrym i ciepłym słowem. Po kilkunastu godzinach żeglugi w warunkach właściwych dla Bałtyku w październiku są w stanie stworzyć fantastyczną atmosferę i przetrwać w niej do rana rozpamiętując wyprawy morskie przy dźwiękach szant.

W Kristianopel był jeszcze mniejszy ruch niż w Mörbylåndze. Jak się okazało ogół mieszkańców szacuje się na chwilę obecną na około 80 osób. Miasto również zauroczyło bajeczną architekturą oraz widokiem prywatnych ogródków, które naprawdę warto zobaczyć. Przy porcie znajduje się kościół z bardzo zadbanym cmentarzem. Z zabytków chyba tyle.

Wobec groźnych komunikatów pogodowych, w Kristianopel musieliśmy zabawić nieco dłużej niż planowaliśmy. W sumie spędziliśmy tutaj dwa dni. W pierwszym dniu pobytu postanowiono zorganizować ognisko. Bosman – dobry człowiek – oczywiście pomyślał o nas i zorganizował transport do pobliskiego sklepu, gdzie można było nabyć trunki, tak przecież przydatne w październikowy zimny wieczór oraz chleb i kiełbaski na grilla. Warto wspomnieć również o niespodziance, która czekała na nas w budynkach z prysznicami. Podejrzenia o zorganizowanie akcji „wyprzedaż po 10-15 € zakurzonych butelek gorzały szwedzkiej” padły na bosmana. Nasz wybór padł na butelkę-sierotkę Jim Beam’a. Impreza była udana. Innych opcji zresztą być nie mogło.

Kiedy warunki atmosferyczne umożliwiły nam dalszą podróż, wyruszyliśmy w kierunku Gdańska. Mieliśmy szczerą nadzieję, że uda się nam jeszcze wziąć udział chociaż w końcowej fazie Zlotu Próchno i Rdza. Co prawda pierwsze dwa dni tej imprezy żeglarskiej nas ominęły, ale zdążyliśmy do Gdańska. Co więcej, nasze rozczerwienione od bałtyckiego powietrza twarze (zresztą pasowały one do koloru rozdanych uczestnikom koszulek :)) nawet zostały upamiętnione na wspólnym zdjęciu uczestników Zlotu. Było nas około 150 osób. Przed południem w uroczystej paradzie po Motławie Gdańsk opuszczało w sumie 18 stalowych i drewnianych jachtów. Przepiękny widok. Cóż więcej mówić, to po prostu trzeba było widzieć i przeżyć.

Następnie jachty udały się do Jastarni. Tam w miejscowej Tawernie na wieczór zaplanowana była impreza integracyjna. Po przybyciu do portu udaliśmy się na miasto w celu znalezienia lokalu, który dysponowałby ciepłymi posiłkami. Ostatecznie obiadokolację zjedliśmy w „Łóżku” (nazwa restauracji, żeby nie było :). Zresztą warto zaznaczyć, iż była ona jedną z nielicznych, które były otwarte w Jastarni poza sezonem). Impreza zaczęła się planowo. Po puszczeniu kilku szantowych piosenek miejscowy DJ czemuś „postawił” na muzykę w rytmie disco-polo. Ale jak wiadomo, żeglarz musi być kreatywny. Wobec niepoprawnych dla ucha kochanków morza motywów, impreza przeniosła się z głównego lokalu do niedużego pokoiku obok. Było ciasno, ale przytulnie. Pod gitarę, dumnie i z sercem, do 3 nad ranem śpiewano szanty.

W niedzielę o 8 rano opuściliśmy Jastarnię. Wracaliśmy do portu macierzystego, do Górek Zachodnich. Przygoda morska dobiegała powoli końca.

Czas nie stoi w miejscu. Dotyczy to również rozwiązań konstrukcyjnych w budowie współczesnych jachtów. W stoczniach powstają wypasione laminatowe „cuda”. To cieszy. Człowiek dąży do komfortu i wydaje się to być słuszne i naturalne. Pamiętać jednak należy o jednej bardzo istotnej rzeczy, a mianowicie o tym, że stare jachty drewniane czy też stalowe mają to do siebie, że mają „duszę”. Mają one na swoim koncie wiele dalekich, nieraz niebezpiecznych wypraw, które z całą pewnością przyczyniły się znacząco do rozwoju polskiego żeglarstwa.

Co więcej takie jachty hartują charakter i sprawdzają załogę, a zarazem dowodzą, że prawdziwy żeglarz poradzi sobie prawie w każdych warunkach. Przykładem posłużyć może nasz Dunajec. Otóż od kilku dni nie działały na nim pompy, a wody w zęzie stale przybywało. Musieliśmy sobie radzić. Chęć pozbycia się wody i przywrócenia suchej podłogi zmotywowała nas do użycia dwóch wiader i czerpaków. Przypominało to w pewnym momencie syzyfową pracę, ale z czasem okazało się, że to jednak działa i wody ubywa. Poradziliśmy sobie. Nie było narzekania, zniechęcenia. Fakt, było zmęczenie, ale podchodziliśmy do tego z uśmiechem na twarzy i świadomością, że to jest przygoda, o której pamiętać będziemy bardzo bardzo długo.

Serdecznie pragnę złożyć podziękowania dla „Dunajców”. Wspaniała załoga, dobrani ludzie połączeni pasją żeglarską. Mam szczerą nadzieję, że uda się nam jeszcze nie raz spotkać tym samym zestawem, na którymś z rejsów morskich i nie tylko :) Gorąco pozdrawiam również załogi Mestwina, Frei i Gwarka. Przebyliśmy wspólnie ponad 400 mil i z całą pewnością mogę stwierdzić, że była to moja najszczęśliwsza odległość pokonana w bieżącym roku. W głowie mam już przedsmak przyszłych przygód morskich. Ahoj!
TYP: a3
0 0
Komentarze
Uczestnicy rejsu


TYP: a2