W radosnych czasach realnego socjalizmu wszystkim żyło się lepiej. Głównie dlatego, że ci, którzy twierdzili inaczej, narażali się na poważne kłopociki.
Jednak mimo nastroju ogólnego optymizmu, znalazło się paru malkontentów, którzy zupełnie nie doceniając tego, co robi dla nich władza, postanowili udać się na zgniły Zachód… albo na równie zgniłą północ. Czyli na Bornholm.
Dlaczego akurat Bornholm?
Bo jest najbliżej - Kołobrzeg od Nexo dzieli odległość zaledwie 90 kilometrów; z tym, że jest to 90 km po wodzie. Ale odpowiednio zdeterminowanego człowieka taka drobnostka nie może przecież powstrzymać. Ucieczki na Bornholm wcale nie były więc takie rzadkie, a decydowali się na nie nawet ludzie, którzy nigdy wcześniej nie pływali po morzu.
Być może zresztą właśnie ten brak doświadczenia powodował, że w ogóle porywali się na takie szaleństwo. Na mapie wszystko wyglądało przecież prosto. Jak było w rzeczywistości? Bardzo różnie.
Dziś Muzeum Bornholmu posiada w swoich zbiorach dokumentację dotyczącą 65 przypadków takich ucieczek. Uściślijmy: chodzi o 65 przypadków - nie osób. Tych, jeśli wierzyć dokumentom, było ponad 200.
Wyspa i co dalej?
Uciekinierzy z socjalistycznego raju byli, zgodnie z procedurami, przewożeni do Kopenhagi, gdzie czekało ich… przesłuchanie.
Trudno się temu dziwić: było to w czasach, gdy Europa nie wpadła jeszcze na pomysł przyjmowania każdego jak leci i zachowywała pewną ostrożność względem nieproszonych gości, w dodatku nieznających języka i pochodzących z zupełnie innego świata. Istniało przecież zagrożenie, że uchodźcy nie do końca są tymi, za których się podają. Równie dobrze mogli być sowieckimi agentami, nasłanymi przez ZSRR i mającymi nieszczególnie przyjazne zamiary.
Inna sprawa, że uciekinierzy wcale nie chcieli zostać Duńczykami - w większości przypadków traktowali Danię jako kraj tranzytowy, a w rzeczywistości ich celem były USA, Kanada, a nawet… Australia, chociaż to już naprawdę nie ten kierunek.
Pływanie na bele czym
Jaki środek transportu wybierali ci, którzy decydowali się dopłynąć do Bornholmu? Jaki się dało.
W najlepszym przypadku były to ładownie szwedzkich węglowców, których załogi chętnie przymykały oko na pasażerów na gapę. Często zdarzały się też przypadki uprowadzenia rybackich kutrów, na których uciekały całe rodziny. W końcu władze, chcąc ukrócić ten proceder, wydały zakaz wypływania w morze pojedynczych statków i nakazały przemalowanie wszystkich cywilnych kutrów na kolor żółty, który był znacznie lepiej widoczny dla pograniczników.
Byli jednak i tacy, którzy decydowali się na przeprawę przez Bałtyk w dużo bardziej dramatycznych okolicznościach. Doskonałym przykładem jest tu historia panów Zygmunta Resiaka i Witolda Jarzyny, którzy wybrali się na Bornholm, uzbroiwszy się w kawał ceraty, dwa czepki, dwa nieprzemakalne płaszcze, prześcieradło, liny, olej, czekoladę i kiełbasę. A za środek transportu miał im posłużyć… kajak.
Czy to mogło się udać?
Wbrew pozorom, zestaw wymienionych przedmiotów wcale nie był przypadkowy: olej miał chronić skórę uciekinierów przed słoną wodą, kiełbasa i czekolada - zapewniać niezbędną do wiosłowania energię, cerata miała chronić kajak przed zalaniem, a sznury oraz prześcieradło miały posłużyć za żagiel.
Obaj panowie mieli zerowe doświadczenie na morzu, a w dodatku po drodze wpadli na polski okręt (na szczęście, załoga ich nie zauważyła), a także na całkiem poważny sztorm. Mimo to, wyprawa okazała się sukcesem i dzielni żeglarze po kilkunastu godzinach mozolnego wiosłowania dotarli do celu. Nie wszyscy mieli jednak tyle szczęścia.
W 1947 roku nieudaną próbę ucieczki podjął Florian Kaczmarek, 22-letni chłopak z Warszawy, który w czasie wojny stracił obie ręce. Postanowił on ukryć się w hałdzie węgla, jaką przewoził kursujący pomiędzy Polską a Danią „Gunhild”. Niestety, w tym przypadku załoga nie wykazała się zrozumieniem; Polak nie otrzymał azylu, a jego wyprawę potraktowano, jako nielegalną próbę przekroczenia granicy. Duńska policja przekazała go kapitanowi statku z nakazem odstawienia zbiega do władz polskich. A w każdym razie - polskojęzycznych.
Okno na świat
Oczywiście, opisane powyżej przypadki to zaledwie czubek góry lodowej. Ucieczek przez morze - bardziej lub mniej spektakularnych - było znacznie więcej. Nie o wszystkich przeczytamy w Internetach, ani nawet w pochodzącej z tamtego okresu prasie. Warto zaznaczyć, że przy całej nieprawości ówczesnego świata, był to okres, kiedy dziennikarze mieli jeszcze świadomość, iż opisanie ciekawej historii może ściągnąć nieciekawy wyrok na pozostawioną w kraju rodzinę głównego bohatera.
Czego by jednak nie mówić, dla niektórych wybrańców losu Bałtyk naprawdę okazał się oknem na świat i umożliwił im godne życie, a nawet - przeżycie; pamiętajmy, że wśród uciekinierów byli i tacy, którym za przynależność do AK groziła śmierć i tylko kwestią czasu było, kiedy władza ludowa sobie o nich przypomni.
Tagi: ucieczka, Bornholm, Bałtyk